Mieszkam na starówce – mówi Monika Małkowska. I zaraz dodaje, że jest to starówka... największego warszawskiego blokowiska. Mieszkanie, jak na wielkopłytowy standard, średniej wielkości. Ale razem z mężem, Grzegorzem Sowulą, dbają o przestrzenny reżim.
W mieszkaniu rządzą dwie zasady: ma być jasno i pusto. W pierwszej kolejności właściciele pozbyli się wolno stojących mebli. – Fachowców ubezwłasnowolnionych naszymi wymaganiami kosztowało to mnóstwo czasu oraz wysiłku – podkreśla pani Monika. – Wszystko zostało zaprojektowane specjalnie do tego mieszkania. Biorąc pod uwagę krzywiznę ursynowskich ścian, stolarz musiał się wykazać nie lada maestrią.
W salonie półki na książki zrobione na zamówienie kryją wysuwane szuflady i stoliczki. Pośrodku – stolik z drewna sklejonego ze szkłem. Szklane elementy i jesion pojawiają się w kredensie kolumnie, a także barku kolumience. – Barek służy gościom jako dodatkowy stolik, bo z tym u nas krucho. Znajomi wiedzą, że u nas jada się niewygodnie – śmieje się pani Monika. – Nawet przy kuchennym stole zmieści się najwyżej sześcioro biesiadników. Ale nikogo to nie zraża, wszyscy uwielbiają tłoczyć się w kuchni.
Pracownię, przedpokój i hall, a także pojedyncze sprzęty oraz drzwi projektował Piotr Grzybowski; łazienkę – Joanna Kulczyńska-Dołowy; kuchnię – firma HTH. Odpowiedzialna za tekstylia była pracownia „Klara”. Ostatni etap w przeobrażaniu przestrzeni – sypialnię i salon – powierzono Urszuli Kominek-Makaruk z Galerii Nieformalnej. To ona poleciła pana Bernarda, mistrza stolarskiego, obdarzonego zegarmistrzowską precyzją. Kto nie wierzy, niech obejrzy wielką szafę w sypialni: drzwi w drewnie zebrano wyglądają jak obraz.
Dizajnerskie meble zostały tak pomyślane, żeby nie było ich widać. Najważniejsze w mieszkaniu są dzieła sztuki, a tych jest około setki. I wciąż przybywa. – O, proszę, właśnie dostałam to pocztą – tu gospodyni zdejmuje z półki cegłę. Pomalowaną na biało, z odbitym przez szablon widokiem stoczniowych dźwigów – takie niestandardowe zaproszenie na wystawę murali, która odbywa się w Gdańsku. Teraz stoi we wnęce pod rzeźbą z pędzli i puszki po farbie autorstwa Włodzimierza Pawlaka. Eksponowana na ścianach kolekcja to pokłosie „uprawiania zawodu, którego nie ma”, czyli krytyka sztuki. Niegdyś wyjaśniał on, lansował, pomagał zrozumieć. Był łącznikiem pomiędzy odbiorcą a twórcą. Dziś, z wielu powodów, stał się zbędny.
Czy można jednocześnie pisać o sztuce i przyjaźnić się z artystami? – Udaje się to z trudem – twierdzi pani Monika. – Zdarzają się próby wymuszenia relacji; zrywanie znajomości, gdy napiszę nieprzychylną recenzję. Ale prawdziwa wielkość krytyki się nie boi i nie boleje nad brakiem reakcji w mediach.
Małkowska, absolwentka warszawskiej ASP, sama kiedyś malowała. Jej kompozycje także znalazły się wśród domowych eksponatów. – Tak zdecydował Andrzej Stroka z Galerii Grafiki i Plakatu, któremu powierzyliśmy aranżację obrazów. On robi to świetnie, poza tym nie ma sentymentów. Kolekcjoner chce pokazać wszystko, co zdobył – wyjaśnia pani Monika.
Każde pomieszczenie ma swój klimat. W kuchni i łazience dominuje fotografia. Część prac to prezenty, niektóre nawet z dedykacją. Pozostałe kupiono od autorów, w galeriach, na aukcjach. Jeszcze kilka lat temu zdarzały się superokazje – tylko trzeba było być czujnym. Jeden obraz pani Monika dostała w spadku. Po śmierci Kajetana Sosnowskiego córka artysty wręczyła jej płótno, zapewniając, że tego życzyłby sobie tata. Teraz wyrafinowana abstrakcja z końca lat 50. wisi w sypialni, tuż obok „Pocałunku w Michalinie” Edwarda Dwurnika, autoportretów Hanny Bakuły i Jerzego Panka oraz zdjęć Tomka Sikory.
Gospodyni ma duży sentyment do pionierów krytyki artystycznej, jak Baudelaire, Zola czy Apollinaire. – To byli utalentowani pisarze, do tego erudyci – mówi. Sama też stara się nie ograniczać tylko do sztuki. Zajmuje się modą, pisuje recenzje książek i filmów. Zawód krytyka sztuki mimo wszystko bywa potrzebny, o czym świadczy zdarzenie sprzed kilku lat. W domu pani Moniki doszło do włamania. Złodzieje ukradli to, co łatwo można spieniężyć lub wypić. „Wzgardzili” zaś malutkim pejzażem Jana Stanisławskiego. Gdy wezwani po fakcie policjanci sporządzali raport, uwagę jednego z nich zwrócił obraz spol- szczonego Japończyka Koji Kamoji (białe tło, dwa przyklejone kamyki). – No, nie powie mi pani, że to też sztuka! – prychnął pogardliwie, dodając, że sam potrafiłby lepiej. Wniosek: pani Monika ma jeszcze wiele pracy przed sobą.
Zdjęcie: Monika Małkowska i Grzegorz Sowula, stylizacja: Kasia Mitkiewicz, fot. Marek Szymański
Monika Małkowska i Stanisław Gieżyński
Uwielbiam krzesła
Dopiero co się ożeniłem. Ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, a tu trzeba było urządzić mieszkanie. W dziesięć minut, przy kolacji, zaprojektowałem pierwszy regał.
Carlo Bartoli wspomina, jak żona wierciła mu dziurę w brzuchu, bo nie mogła znieść widoku książek złożonych pod ścianą. A że nie stać ich było na bibliotekę, wziął papier, ołówek i naszkicował regał. Prosty, biały, tylko półki bez pleców. Potem spodobał się firmie Arflex, która kupiła od Bartoliego patent i nazwała go niewdzięcznie – B/146. Regał zrobił furorę, posypały się kolejne zlecenia. Poproszono go o zaprojektowanie fotela.
Nad Gaią przesiedział kilka miesięcy. Jej lśniąca powierzchnia przypominała karoserię samochodów. Jako jeden z pierwszych zrobił mebel z rewolucyjnej jak na tamte czasy żywicy poliestrowej. Przygotował model z gipsu i do dziś pamięta, jakie towarzyszyły mu przy tym emocje. Fotele miały bajeczne kolory. Dziś Gaię możemy zobaczyć w nowojorskiej MoM-ie. Zaraz potem Carla opętały krzesła.
– Vico Magistretti powiedział kiedyś, że projektowanie krzeseł to choroba. Każdy chce zrobić najlepsze siedzisko na świecie. Ja też – śmieje się Bartoli. Jego ulubione powstało tuż po Gai. Miało numer 4875 i było z plastiku. Zaprojektował je dla Kartella. Potem przyszła kolej na inne: metalowe Breeze (stoi w Muzeum Vitry), Storm ze stali szlachetnej, a niedawno Uno nagrodzone Compasso d'Oro (to Oscar w dziedzinie wzornictwa). Ale Bartoli wciąż szuka ideału. – Dizajn to dla mnie połączenie „potrzeby i fantazji” – tłumaczy. – Cała zabawa polega na tym, żeby forma nie przesłaniała funkcji.
Mieszka w odrestaurowanej XIX-wiecznej posiadłości pod Mediolanem, w miasteczku Monza słynącym z wyścigów Formuły 1. – Mam kilka własnych mebli i foteli zaprojektowanych przez mojego kolegę Alvara Aalto. No i dorobiłem się nareszcie porządnej biblioteki – żartuje. Założył firmę Bartoli Design, którą prowadzi z żoną i dziećmi. I bawi wnuki. Uczy je, jak zmajstrować zabawkę. – W dzieciństwie uwielbiałem bawić się samochodzikiem, który zrobiłem z pudełka po butach – wspomina. – Ale prawdziwego samochodu nigdy nie odważyłem się zaprojektować.
Zdjęcie: stół Ray, Fiam
Monika Utnik-Strugała
Tam, gdzie rosną abakany
Od jej nazwiska zaczyna się większość kompendiów poświęconych sztuce współczesnej: litera a, potem b i znowu a...
Dom na warszawskiej skarpie wiślanej ma urządzony skromnie, acz wygodnie. Bez śladu artystycznych zapędów. Maleńka kuchnia połączona z przestronną jadalnią-salonem świadczy o tym, że rzeźbiarka niewiele czasu spędza przy garach. Za to stół biesiadny jest ogromny: wielkie, przepastne fotele i kominek – żeby wygodnie było prowadzić dyskusje. Z salonu wyjście do ogrodu oddanego we władanie metalowym zwierzętom – serii, której poświęciła się w ostatniej dekadzie. Pozostałe dzieła zgromadzone są w pracowni i zmagazynowane w wynajętym pomieszczeniu w mieście. Zadziwiające – Warszawa nie znalazła dla niej miejsca na stałą galerię…
Chodzi ubrana niemal zawsze w spodnie. Jej piękna, acz surowa twarz (chciałoby się powiedzieć: rzeźbiarska) idzie w parze z nieco szorstkim, męskim obejściem. Magdalena Abakanowicz, artystka z najwyższej światowej półki, niechętnie dopuszcza nowych ludzi do komitywy. Wydaje się dumna, zarazem nieśmiała, pewna swych racji, jednocześnie delikatna.
W czerwcu tego roku obchodziła osiemdziesiąte urodziny. Fetowano je w jednym z najważniejszych miejsc na polskiej artystycznej mapie: w krakowskim Muzeum Narodowym. Pokaz otwierał „Abakan okrągły” z 1967 roku. Gigantyczny, trzymetrowy twór z sizalu. Nieregularny, niesforny. Kreacja, która należy jednocześnie do świata natury i sztuki. Cały cykl abakanów, monumentalnych tekstylnych rzeźb, powstawał w małej kawalerce, w bloku na Saskiej Kępie. – Sztuka nie jest odkrywaniem na oślep, przypadkiem. Trzeba podążać za wyobrażeniem. Miałam wtedy własną wizję tkaniny. Marzyłam o zespoleniu prac z plenerem. Abakany przyniosły mi niesamowitą sławę. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Tokio, na lotnisku czekało na mnie chyba z pół tysiąca osób. Jak na Beatlesów – wspomina artystka.
Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: Magdalena Abakanowicz na swojej wystawie w Muzeum Narodowym w Krakowie, 2010 r., East News
Monika Małkowska
Pamięć i zapomnienie
Przeżył ledwie dwadzieścia siedem lat, ale na stałe wpisał się do historii polskiej sztuki. Za życia skromny student, po tajemniczej śmierci Waldemar Cwenarski stał się legendą współczesnego malarstwa.
0to historia o pamięci i zapomnieniu. O człowieku, który pamiętał, ale o którym zapomniano. O krótkim życiu, którego najważniejsze punkty można przedstawić w jednym paragrafie. O obrazach, które tak naprawdę żyć zaczęły dopiero po jego śmierci, ale i one z wolna popadają w niebyt. Wreszcie o legendzie, niemal romantycznej, która opowiada o tragicznym twórcy, męczonym demonami przeszłości, i jego tajemniczej śmierci. Gdy odchodzi człowiek, zostają po nim skrawki jego doczesnego życia i pamięć najbliższych. Po Waldemarze Cwenarskim zachowało się trochę ponad sto prac, w większości rysunków, i wspomnienie garstki najwierniejszych przyjaciół, nigdy zresztą niespisane. Do tego jeszcze parę sfatygowanych zdjęć. Z nich samych, jak z niekompletnych puzzli, można spróbo- wać ułożyć opowieść o jednym z najważniejszych polskich malarzy XX wieku.
Zdjęcie pierwsze:
Walduś siedzi na koniku
Na fotografii mały Waldek ubrany w jasny strój, z dłuższymi, trochę lokowanymi włosami. Siedzi na drewnianym koniu, który przednie kopyta unosi ku górze, jakby zbierając się do galopu. Waldek ma 9 lat, minę poważną i zaciętą. Ta mina i drewniany konik powrócą za kilkanaście lat w jego sztuce. Na jednym z rysunków z cyklu „Etiudy” powtórzy tę sytuację. Maźnięta grubymi kreskami, geometryczna sylwetka dziecka w szpiczastej czapeczce na koniu. Na ręku plama – tarcza. Twarz zaznaczona ledwie kilkoma liniami, poważna, skupiona, napięta. Dwie smoliste plamy jako oczy. Czy to Waldek? Nie wiemy. Ale postaci dziecięce należały do jego ulubionych motywów. Na obrazach i rysunkach dzieci trzymają brzydkie, poniszczone zabawki, stoją ustrojone w obozowe pasiaki, niosą trumnę. Ukradzione, zniszczone dzieciństwo.
Waldemar Cwenarski urodził się we Lwowie, jego matka była dyplomowaną pielęgniarką, ojciec zawodowym wojskowym. Miał trójkę przyrodniego rodzeństwa. O wczesnych latach jego życia nie wiadomo prawie nic. Ojciec zmarł w 1938 roku, rok potem zaginął przyrodni brat. W 1940 roku Niemcy zamordowali siostrę Janinę. Reszta rodziny całą wojenną zawieruchę przeczekała w różnych wioskach pod Lwowem. W 1945 roku przenieśli się do Bytomia, potem do Wałbrzycha. Z nieco późniejszego okresu pochodzą kolejne fotki Waldka.
Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: „Baba”, Waldemar Cwenarski, 1952 r., Muzeum Narodowe we Wrocławi
Stanisław Gieżyński
Parasolki
Wymyślono go w klimacie, w którym rzadko pada. Najszybciej zdobył serca południowców. Ale w końcu i tak chroni głównie przed deszczem.
Tylko po francusku nazwa parasola pochodzi od słowa „deszcz” – parapluie (od pluie), w większości krajów wywodzi się wprost z łacińskiego umbra, czyli cień (po włosku ombrello, po angielsku umbrella), i oznacza „osłaniający przed słońcem”.
Królewski przywilej
Ten bardzo pospolity dziś dodatek kiedyś był niezwykłą rzadkością, zbytkiem dostępnym tylko dobrze urodzonym. Symbolizował władzę na równi z berłem czy koroną. Odnajdziemy go już na malowidłach w grobowcach faraonów, a także w Asyrii i Grecji. W ruinach mezopotamskiego miasta Nineveh odkryto rysunki, na których słudzy niosą nad władcą rozpięty parasol ozdobiony bogatym ornamentem i wi-szącymi pomponami. Podobne scenki widać na reliefach w perskim Persepolis, na terenie dzisiejszego Iranu – tam parasol podtrzymują nad głową króla dwie czarnoskóre niewolnice.
W starożytnym Rzymie przedmiot ów był oznaką luksusu. Podczas corocznego festiwalu sztuki Panathenea w Atenach młode dziewczęta niosły go nad głową kukły przedstawiającej Bachusa, boga wina i zabaw. Z parasoli korzystali też patrycjusze umilający sobie czas oglądaniem igrzysk. Chroniły nie tylko przed skwarem – można było zasłonić nimi oczy także wtedy, gdy walki gladiatorów stawały się zbyt krwawe.
Rzymskie parasole robiono ze skóry. Nie były tak eleganckie, jak powstające w tym samym czasie chińskie – z jedwabiu i natłuszczonego papieru z bambusową rączką. Malowane w kwiaty, ptaki i pejzaże do dziś uznawane są za najcenniejsze. Zazwyczaj ważyły niecałe trzysta gramów i miały pół metra długości. Były pierwszymi wodoodpornymi parasolami na świecie.
Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: zdjęcie z początku XX w., Shutterstock.com
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem: 22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00) email: [email protected]