Strona korzysta z plików cookies. Zamknięcie tego komunikatu oznacza zgodę na ich zapisywanie na Twoim komputerze. Dowiedz się więcej. Zamknij
Wróbel w multikolorze
Swoim alter ego mianował wróbla. W ostatnich latach podpisywał się ksywką Jan Moineau. Po francusku Wróbel. Rysował schematyczną sylwetkę krągłego ptaszka.

Nawet nie patrząc na sygnaturę, wiadomo było, kto jest autorem: Jan Młodożeniec. Jego charakterystycznego stylu trudno nie poznać. Na pozór wydawał się dziecinnie łatwy: grube kluchy cudownie czystych kolorów, układające się w litero/znako/przedmioty. Mazane od niechcenia. Ułuda! To był rezultat wieloletnich ćwiczeń i rozmyślań nad kolejnymi wersjami: testo- wania barwnych gam, próbowania zestawów. Rzec można – dzieło Młodożeńca wynikało z genialnie przygotowanej improwizacji.

Warszawa, mon amour
Kochał to miasto. Warszawiak z urodzenia, zamieszkania, studiów (dyplom na ASP w pracowni Henryka Tomaszewskiego). Jedynie wojnę spędził u wujostwa w Lubuskiem. Jeśli wyjeżdżał, to na krótko. Wyjątek: wypady do Zakopanego. Jak większość twórców z jego pokolenia (urodził się dziesięć lat przed II wojną), nie opływał w luksusy. Dla podreperowania kasy zaczął pracować już na studiach. Pierwsze wydawnictwo, które zatrudniło żółtodzioba, to był Czytelnik.
Jan z pasją rzucił się w projektowy wir. „Setki szkiców, prób, poszukiwań, kilometry ręcznie pisanych liter. Zamówienie, termin, format, temat”. Trochę mu ten kierat doskwierał, lecz przydał się bardziej niż zajęcia akademickie. Zresztą, traktował okładki jako preludium do plakatowej twórczości. Przecież i w jednym, i w drugim chodzi o aluzję do treści, zamkniętą w lapidarnym znaku.
Jeśli dostał również zlecenie na ilustracje do książki, był uszczęśliwiony. Snuł wówczas własną historię, niejako na marginesie tej opowiedzianej słowami. Gdy wreszcie zaczął projektować plakaty, robił od kilku do kilkunastu wersji w formacie A4. Wszystkie gotowe do druku. Przeszedł na mniejsze szkice, kiedy podrożała tektura. Wtedy kupował kilkudziesięciostronicowe zeszyty i zamalowywał strona po stronie.
Więcej w miesięczniku „Weranda”
Utkane bajki
Gdyby nie przypadkowe spotkanie, jego nazwisko wciąż pewnie kojarzyłoby się z lekkoatletyką, a nie modnymi tkaninami.

– Tata pływał po morzu, mama pochodziła z dalmackiego rodu Sebenico i nie pracowała. Nie chodziłem do szkoły, pozwalali mi spać długo, bo inaczej stawałem się nerwowy – opowiada Ottavio Missoni. – W latach 40. ciotka kupiła nam maszynę do szycia i z ciekawości raz spróbowałem coś na niej uszyć. Ale potem wciągnął mnie sport – wspomina. Miał ksywkę Thai. Biegał na czterysta metrów z przeszkodami, zdobył osiem medali. Aż w 1948 roku wziął udział w olimpiadzie w Londynie. I wtedy poznał Rositę Jelmieni.
Dziewczyna przyjechała obejrzeć igrzyska. Jej rodzina miała w Varese fabrykę szali i tkanin haftowanych. – Wychowałam się wśród szmat – śmieje się Rosita. – Asystowałam przy szyciu: od haftowania, przez farbowanie, na przyszywaniu metek kończąc. Prenumerowałam wszystkie ówczesne magazyny mody – tak uczyłam się projektować ubrania. Pobrali się w 1953 roku. Ottavio prowadził już wtedy małą fabrykę w Trieście. Z kolegą, dyskobolistą, szyli dresy dla reprezentacji Włoch. Po ślubie narzeczeni połączyli siły i przenieśli się do Gallaratese pod Mediolanem. – W Trieście łatwiej zrobić statek niż golf – przekonywał Ottavio. Pierwszą pracownię założyli w mieszkaniu. Dzień w dzień, z kilkoma pracownikami, szyli T-shirty, bluzki. – W zimę sprzeczaliśmy się, kto pierwszy wyjdzie spod pierzyny i rozpali w piecu. Zawsze wstawała Rosita – wspomina Ottavio, czule spoglądając na żonę. Głaszcze ją po ramieniu, trzyma za rękę – po tylu latach wciąż są zakochani.
Więcej w miesięczniku „Weranda”


Zdjęcie: Ottwvio Missoni z córką Angelą, Flash Press Media
Nadmorski Litwin
Rumiane policzki, koszule w ostrych kolorach, do tego zażywna, krzepka postura. Kiejstut Bereźnicki sprawia wrażenie białowłosego mężczyzny w kwiecie wieku. Tymczasem metryka mówi co innego: rocznik 1935, trzy lata temu fetował 50-lecie pracy twórczej.
Z urodzenia poznaniak, ale w stolicy Wielkopolski miejsca nie zagrzał. Od małego związany jest z Wybrzeżem. Mieszka w Sopocie; zaliczył epizod gdyński; okupację spędził w Kocku; skończył Akademię Sztuk Pięknych (dawniej WSSP) w Gdańsku, gdzie od 1960 roku przez blisko półwiecze prowadził zajęcia. – Moja babcia była Litwinką, ojciec pochodził z Wileńszczyzny, mama – lwowianka. Dlatego noszę litewskie imię – tłumaczy artysta. W jego najbliższej rodzinie nikt nie zajmował się sztuką. Talent malarski odziedziczył po wuju, który stał się też jego pierwszym propagatorem.
Mówią o nim: neotradycjonalista. To znaczy, wierny przedstawieniom postaci. W jego przypadku z lekkim przechyłem w stronę uproszczonych kształtów. Jednocześnie rozbudowane kompozycje zawsze przeobrażają się w wieloznaczne sceny – niezależnie, czy pokazują ludzi,  czy martwe natury. Majestatyczno-dekoracyjne płótna łączą głębokie treści z efektownym, przemyślanym ujęciem.  – Inspirują mnie dawne obrazy, we wczesnej młodości nie miałem boga nad El Greca – przyznaje artysta. – Ale nie naśladuję nikogo, raczej dyskutuję ze starymi mistrzami.  Artysta nie należy do gaduł, wypowiada się oszczędnie. Za to gdański pisarz Paweł Huelle nie szczędzi Bereźnickiemu pochwał: „W jego pracach widzę zaproszenie do medytacji. Ich rytm, ich wewnętrzna cisza, wreszcie nieustanne pogłębianie kilku zaledwie, ale niesłychanie ważnych motywów egzystencji są jak powroty do źródeł”.
Więcej w miesięczniku „Weranda”


Zdjęcie: Kiejstut Bereźnicki, „szkło z odbiciem w lustrze”, 2003 r., Rempex.
Lubię nie musieć nic
Ktoś powiedział, że dom malarza Jacka Ziemińskiego to nowoczesna bajka w lesie. Święte słowa.

Najpierw cmentarz, wyboje, dużo błota, a gdy zobaczy pani wielki stary dąb, trzeba skręcić. Droga okropna. Proszę jechać, dopóki się da. Tam mieszkam – kieruje mnie przez komórkę malarz, bo GPS oszalał. Wśród sosen błyska jasna plama budynku. Ściany z drobnych modrzewiowych deszczułek i ogromne okna do ziemi. Po drugiej stronie drogi już tylko puszcza. Pan Jacek wita mnie z wilczurem Barkasem, przeszczęśliwym, że wyprowadził się z kawalerki od córki.
– Wzięliśmy go, gdy nas okradli. Ale on, kiedy złodzieje wrócili po rowery, przyniósł im piłeczkę – śmieje się artysta. – Chodźmy, pokażę najpierw pracownię.
Na drzwiach tabliczka: BARDZO LUBIĘ NIE MUSIEĆ NIC. To praca malarza Ryszarda Grzyba. Obok obrazów pana Jacka rysunki uczniów. Maski dziwacznych stworów zrobione przez dzieciaki, na sztalugach okręt pod pełnymi żaglami. – Ten chłopak, Wojtek, ma dopiero 10 lat! Jaki to talent – zachwyca się malarz. – A tu pani Róża, moja sąsiadka. Całe życie marzyła, żeby malować, zdała nawet tuż po wojnie do liceum plastycznego w Krakowie, ale nie dostała miejsca w bursie. Uczę ją na pejzażach Van Gogha. Ależ ona czuje jego styl. Proszę spojrzeć, to obrazek mojej 8-letniej córki – podchodzimy do portretu łaciatego szczeniaka. – Ta zawodniczka będzie kiedyś malować. Chociaż bawią ją też łamigłówki. Taki „piękny umysł”. O, ćwiczenia z surrealizmu – pokazuje kolaż z rybą latającą nad pustynią. Lekcje rysunku, które prowadzi w pracowni, dają mu więcej przyjemności niż bycie profesorem ASP. Gdy pracował na akademii, nie miał czasu malować.
Do domu przechodzimy przez drewniany zadaszony prześwit bez ścian, z pomostem na wysokości piętra. – Ten łącznik to nasze ulubione miejsce, przewiewne, ocienione, z widokiem na starą gruszę. Ona była tu pierwsza. Kiedy teść kupił ziemię w Czarnowie, rosła na miedzy, wokół puste pole. Sosny i brzozy wysiały się później, mają ze 30-40 lat.
Więcej w miesięczniku „Weranda”
W kuchni 100 lat temu
Przy naszych wymuskanych kuchniach te sprzed wieku, dworskie czy mieszczańskie, były miejscami, w których wrzało i bulgotało. Jak w wielkim garze zawieszonym nad ogniskiem.

Dziś w kuchni potrawy gotuje się szybko i sprawnie. Nikt nie potrzebuje prawdziwego ognia tańczą- cego pod płytą. Wielu dań po prostu nie znamy. Czy wiecie, co to jest kapłon, gęsia pipka albo pularda? Rzadko kto umie porządnie naostrzyć nóż, przecież można kupić takie, co ostrzą się same. Która młoda gospodyni umiałaby się zmierzyć z patroszeniem ryby, skubaniem gęsi czy kaczki lub rozbieraniem świni?

Domowe ognisko…
Kuchnię długo omijały zdobycze techniki. Odkąd Leonardo skonstruował rożen obrotowy wprawiany w ruch gorącym powietrzem (wcześniej w Anglii kręcił się dzięki ruchliwym terierom biegającym w specjalnym kole), przez dobre dwieście lat w kuchni niewiele się zmieniało. Od czarnej roboty była służba, a jej losy nikogo nie obchodziły. Co bogatsi, choć lubili dogadzać brzuchowi, nie życzyli sobie, by miejsce, w którym powstają dania, było pod jednym dachem z salonem czy gabinetem. Oto dlaczego: „W oficynie ogromna izba oświecona była stosem palących się drew w pośrodku ogromnego kuchennego komina, tłum ludzi różnego rodzaju napełnia izbę, słudzy biegają jak poparzeni, a każden krzyczy, że goście przyjechali. (…) Podłogi nie ma, wszędy brudno i okopcono, na długim stole rozło-żone mięsiwa i ryby, pod stołem kury i indyki bolboczą w kotuchach (...). Kucharz krzyczy na kuchcików, lokaje krzyczą na kucharza, ochmistrzyni łaje się z szafarzem, (…) gdyby do tej Litewskiej kuchni przyjąć Niemca kucharza, zwariowałby nazajutrz”.

Czas plity
Rewolucję w kuchni spowodował wynalazek, który dziś wydawać się może śmieszny. Był XIX wiek, gdy domowe ogniska przykryto grubą blachą. Kociołki nie wisiały już nad ogniem, a kucharze mogli przestać się zamartwiać o to, czy ich potrawy będą dobrze upieczone (w garnkach zawieszonych nad paleniskiem raz się przypalały, raz były niedogotowane).
Nowe szło jednak z oporami. Naród uważał, że rezygnowanie z otwartego ognia to zamach na tradycje narodowe. Poza tym widział wiele wad – rozgrzana blacha polana zimną wodą pękała, a kiedy spadał na nią tłuszcz śmierdziała. Mimo tych protestów coraz częściej używano jednak kuchni z „plitą”, jak nazywano płytę. W tym czasie eksperymentowano już z gazem, ale póki co takie sprzęty były niebezpieczne.
Więcej w miesięczniku „Weranda”


Zdjęcie: wyżymaczka amerykańska i cebrzyk blaszany z tarą, koniec XIX w., Muzeum Historyczne Miasta Krakowa, fot. Agnieszka Wojtuń/ Green Carrot
Zgłoszenie chęci kupna obiektu
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem:
22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00)
email: [email protected]