Strona korzysta z plików cookies. Zamknięcie tego komunikatu oznacza zgodę na ich zapisywanie na Twoim komputerze. Dowiedz się więcej. Zamknij
Nokaut sztuką
Wiosną 2005 roku warszawiacy zostali wystawieni na oddziaływanie sił nie do końca zrozumiałych. Autobusy zamiast rozkładu jazdy wyświetlał napis „Zdania Napowietrzne”. Czytelnicy gazety „Dzień Dobry” zaczęli znajdować pod artykułami dziwne złote myśli. Takie same pojawiły się na billboardach: „Lizaki ortopedyczne z wkładką, dla szpitali, rzeźni i masarni” albo „Zawód Ojca? – Matka. Zawód Matki? – Ojciec”. Miasto utonęło w oparach absurdu. Sprawcą zamieszania okazał się malarz Ryszard Grzyb.
Artystyczna prowokacja to dla niego nie pierwszyzna. W latach 80. należał do słynnej Gruppy, nieustająco wytykającej absurdy rzeczywistości. Malował wówczas „Przemarsz ptaszków przez flagę w stanie wojennym” i „Rzymian w Afryce”. Ci ostatni przypominali ZOMO maszerujące ulicami.
– Z czasem jednak taka formuła artystyczna się wyczerpała, zacząłem szukać innej – opowiada twórca. – Nie mogę stanąć w miejscu tylko dlatego, że piszą o mnie w podręcznikach.
Gdy w latach 90. Ryszard Grzyb zaczął malować zwierzęta, wszyscy pytali – dlaczego? Dlaczego nie? – kontrował. Największą sławę przyniosły mu… nosorożce. „Nosorożec został Nowym Impresjonistą Przyszłości” – pisał w jednym ze swoich wierszy. Od zawsze, równolegle z malarstwem, uprawiał poezję. Więc dlaczego nosorożec? Bo jest bezszelestny jak malarstwo. I równie prastary.
– Malowanie podobne jest do sztuk walki – tłumaczy artysta. – Trzeba cały czas utrzymywać się w formie. Sam trenował judo, potem karate i wreszcie boks tajski. W dwóch ostatnich dyscyplinach ma 3 dan i uprawnienia instruktorskie. – Dzięki walce rodzi się spokój wewnętrzny, a ten pozwala malować bez obciążeń. To lekcja życia: raz samemu nokautujesz, kiedy indziej nokautują ciebie – podsumowuje malarz.

Zdjęcie: „Szanowny Panie, ten pomidor jest miękki”, 1989 r., katalog wystawy, Muzeum Śląskie w Katowicach
Buntownik z powodu
Jan Lebenstein mawiał, że zajął się sztuką z konieczności. Nie mógł zostać dentystą, bo rwałby zęby jak kowal.

Autor „Figur osiowych” środowiska malarskiego chronicznie nie cierpiał. Wobec roszczeń właścicieli galerii pozostawał nieugięty, krytyków zaś nazywał największą hołotą intelektualną. Szczególną niechęcią darzył instytucję zwaną PRL, we wszystkich jej przejawach. Lebenstein na widok prominentnego polskiego profesora spotkanego w Paryżu potrafił wycedzić przez zęby: – Ten mnie uczył marksizmu i leninizmu w akademii, ja go zarżnę – i sięgnąć po leżącą na stoliku turecką szablę. Dopiero interwencja Herlinga-Grudzińskiego oraz Zygmunta Hertza powstrzymała żądzę mordu.
– Środowisko artystyczne w Warszawie było jałowe, sklerotyczne zarówno od strony kontestatorów, jak i malarzy oficjalnych – wspominał po latach. Dla siebie artysta wybrał miejsce na marginesie. Za najbliższe towarzystwo obrał sobie pisarzy. Mówił, że ludzie piszący są ciekawsi, a poza tym muszą szanować własne słowo, a jeśli szanuje się siebie, to i innych. Jeszcze w latach 50. zaprzyjaźnił się z Mironem Białoszewskim. Później, już na emigracji, poznał Czesława Miłosza i Gustawa Herlinga-Grudzińskiego.
Przełom w artystycznym życiu Lebensteina nastąpił w 1959 roku. Dostał nagrodę na paryskim Biennale Młodych, wyrwał się z Warszawy. Pojechał na stypendium do stolicy Francji i na emigracji pozostał. – Wolę być na marginesie w Paryżu niż na marginesie w Warszawie – mawiał. Podkreślał, że jest jednym z kilkuset paryskich malarzy, którzy żyją z malowania. – Jedni żyją z żon lub kochanek, drudzy z hochsztaplerstwa, inni z kontaktów, które profitują. Sam konsekwentnie opierał się koniunkturalizmowi.
Buntownicza natura artysty dała o sobie znać, gdy odszedł od „Figur osiowych” w stronę „Bestiariuszy”. Zerwał wtedy stałą współpracę z galeriami i choć materialnie wiele go to kosztowało, z decyzji się nie wycofał. Gdy pewien amerykański marszand zaoferował setki tysięcy dolarów za cykl „Figur osiowych” dla pewnego banku. Lebenstein odmówił, zerwał współpracę z marszandem i zabrał się za malowanie swoich bestii.
Z czasem sztuka pana Jana coraz bardziej zwracała się w stronę tematyki śmierci i cierpienia. Budował własną mitologię, mieszając spuściznę wielu kultur i epok. Z Ameryki wrócił zafascynowany Wielkim Kanionem i zaczął malować skały. W latach 80. wręczono mu nawet, o ironio, Nagrodę im. Cybisa.
Jan Lebenstein zmarł po wyczerpującej chorobie 28 maja 1999 roku. Zaprzyjaźniony z malarzem Sławomir Mrożek nazwał go męczennikiem swojej jednorodności, spełniającym się w swoim dziele. – Jaś nie umarł na alkohol, na nikotynę ani na żadną z chorób, które znaleźli w nim lekarze. Umarł na koncentrację i na konsekwencję – podsumował dramatopisarz.

Zdjęcie: „Zaloty”, 1989 r., cs 34 000 zł, OSTOYA (katalog aukcyjny)
Wnętrze wirtuoza
Gdy miała dziewiętnaście lat, była świetnie zapowiadającą się pianistką. Kiedy skończyła trzydziestkę, została stylistką we francuskim „Elle”. Ale życie zaczyna się po pięćdziesiątce – to wtedy wzięła się za projektowanie wnętrz i wreszcie świat usłyszał o Andrée Putman.
W 1978 roku otworzyła biuro Écart, które zasłynęło tym, że znowu pokazało światu niedoceniane meble znanych modernistów: Eileena Graya, Mariano Fortuny i Pierre'a Chareau. Putman zaprojektowała też sklepy dla Yves Saint Laurenta i Karla Lagerfelda, wnętrze samolotu Concorde, a także scenografię do filmu Petera Greenawaya „Pillow Book”. Mało?
W 1984 roku rozpoczęła pracę nad siecią hoteli Morgans – jej znakiem rozpoznawczym były biało-czarne mozaiki w holach i łazienkach. Wtedy też narodziło się określenie „butik hotel” – coś dla tych, którzy szukają noclegu przytulnego, a przy tym wyrafinowanego i luksusowego. Meble i wnętrza zaprojektowane przez Andrée Putman mają miękkie, opływowe kształty i idealną symetrię. Dbałość o proporcje to pewnie zasługa muzycznego wykształcenia. Ostatnio sygnowała swoim nazwiskiem... perfumy. A co jeszcze chciałaby w życiu zaprojektować? – Szpital dla dzieci – odpowiada bez namysłu.

Zdjęcie: Institut de Guerlain; Bisazza
Boginie na poddaszu
Małgosia Babicz-Pempel maluje tylko w kolorach wypalonej słońcem ziemi i w szarościach nieba. Są melancholijne i pełne wspomnień. Jak jej życie, obrazy i pracownia.

Ten strych powstawał dwa razy. Pierwszy raz dla świeżo upieczonej malarki, jej męża fotografa i małego Kacpra. Urządzony na szczycie zabytkowej kamienicy, tętnił beztroskim rodzinnym życiem. Najważniejsze były pracownie młodych, pełnych pasji artystów: fotograficzna Leszka Pempla i malarska Małgosi Babicz-Pempel.
Na jej płótnach już wtedy pojawiały się nostalgiczne, samotne sylwetki, patrzące gdzieś daleko, poza ramy obrazu. Bo zawsze interesował ją człowiek, a szczególnie kobieta, piękno i harmonia jej ciała.
Rodzinną idyllę przerwała choroba Leszka. Walka o jego życie zakończyła się niepowodzeniem. Jakby nieszczęść było mało, kilka lat później ogień doszczętnie zniszczył ukochane mieszkanie. Spaliły się wszystkie prace Małgosi.
Strych odradzał się powoli, jak Feniks z popiołów. Zamieszkali tam dopiero po roku. Nad kominkiem powiesili drewnianą figurę św. Floriana, patrona strażaków. Także dobre duchy zaklęte w rytualnych afrykańskich maskach pilnują spokoju tego domu.
Drugie życie strychu jest bardziej spokojne, nostalgiczne i twórcze. Znowu obok atelier Małgosi jest pracownia fotograficzna, tym razem nie Leszka, a Kacpra Pempla.

Zdjęcie: Joanna Siedlar
Cebule na wagę złota
Gdy pojawiają się na aukcjach, kolekcjonerom skacze ciśnienie. Są gotowi zapłacić każde pieniądze za urządzenia, które pokazują to, czego nie widać. Czas.

Dziesięć lat temu w Genewie, w Domu Aukcyjnym Antiquorum, kolekcjoner ze Środkowego Wschodu zapłacił trzy miliony franków szwajcarskich za zegarek firmy Patek Philippe z 1922 roku. To absolutny rekord, najdrożej sprzedany czasomierz na rękę w historii.
Patek Philippe to według znawców tematu najlepsza zegarmistrzowska marka na świecie. I, jak na ironię, w Polsce znana nielicznym, choć założyli ją nasi rodacy. Hrabia Antoni Norbert Patek (podporucznik Wojska Polskiego) i Franciszek Czapek (warszawski zegarmistrz), którzy musieli uciekać z kraju po powstaniu listopadowym, spotkali się w Genewie i otworzyli manufakturę. Przez piętnaście lat robili zegarki na zamówienie, aż do awantury o nowinkę techniczną – urządzenie chroniące czasomierz przed wstrząsami . Opowiadał się za nimi hrabia, natomiast stary zegarmistrz nawet nie chciał słuchać. Każdy poszedł więc w swoją stronę. Patek związał się z Francuzem Adrienem Philippem i odniósł światowy sukces, a firma Czapka zbankrutowała.

Cenne komplikacje
Kto pierwszy stworzył zegarek na rękę i kiedy – nie wiadomo. Jedni zasługę tę przypisują firmie Patek Philippe, inni podają, że pierwszy był Abraham Louis Breguet. Obaj zbudowali zegarmistrzowskie potęgi, ale Patek konkurentów zostawił w tyle. Był wizjonerem i lubił wyzwania. A było się z kim ścigać, bo do 1850 r. skonstruowano prawie wszystkie najważniejsze rozwiązania stosowane do dzisiaj przy produkcji czasomierzy mechanicznych i większość znanych komplikacji, czyli dodatkowych funkcji, w jakie wyposaża się egzemplarze unikatowe: małą wskazówkę sekundową na oddzielnej tarczy i wskazówkę stopera krążącą wokół dużej tarczy, stoper ze wskazówką doganiającą, repetier, czyli mechanizm wybijając godziny, kwadranse, a nawet minuty (jedna z najtrudniejszych i najdroższych komplikacji), cuda mikromechaniki wskazujące daty, fazy księżyca, pory roku, zachód i wschód słońca, daty świąt wielkanocnych albo zrównanie dnia z nocą, tachograf, który oblicza prędkość poruszania się lub wskazuje nurkom głębokość zanurzenia.
W dobie radarów, satelitów i różnych elektronicznych narzędzi pomiaru łatwo zapomnieć, że komplikacje, które dziś wydają się zbędną ekstrawagancją, miały bardzo praktyczne zastosowanie. Charles Lindbergh za pomocą zegarka (marki Longines) prowadził nawigację, gdy samotnie po raz pierwszy w historii przelatywał w 1927 r. przez Atlantyk w jednopłatowcu „Spilit of St. Louis”.
Jeszcze w czasie II wojny światowej posługiwano się nimi do określania położenia geograficznego podczas samotnych lotów i rejsów. Firmy takie jak Girard Perregaux, Ulysse Nardin czy International Watch Company zbudowały na tym potęgę swoich marek.

Zdjęcie: unikatowy zegarek kieszonkowy firmy Ulysse Nardin, wykonany na Światową Wystawę w Paryżu w 1889 r. ; wydawnictwo Merrell, Londyn, Nowy Jork
Zgłoszenie chęci kupna obiektu
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem:
22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00)
email: [email protected]