Raz pachnie piernikowym ciastem i świeżym praniem, innym razem obok garnków w kuchennym zlewie moczą się pędzle.
Kasia Stanny przyznaje, że na klimat jej żoliborskiego domu wpływ ma kilka miejsc, z którymi wiążą się miłe wspomnienia. Malownicza chałupa w Krasnobrodzie – tam jeździ na warsztaty ilustratorów, pałac w Radziejowicach, gdzie spędzała wakacje z rodzicami-artystami (Teresą Wilbik-Stanny i Januszem Stanny) i francuskie domy przyjaciół, które odwiedza w wolnych chwilach. A że przy okazji tę malarkę, fotografkę, graficzkę i projektantkę biżuterii fascynuje kultura łowicka, jej dom przypomina trochę skansen, trochę pałac.
Parter przedwojennej willi należy do rodziny Stannych od końca lat siedemdziesiątych, ale tylko w teorii. – Skomplikowana sytuacja prawna sprawiła, że jak u siebie poczuliśmy się dopiero po dwudziestu latach, kiedy wyprowadzili się wszyscy lokatorzy – wspomina Kasia.
Początkowo miała tu tylko pracownię. Prócz kilku sztalug i farb po pustych pokojach hulał wiatr. Kasia wpadała na chwilę, by popracować, a potem z ulgą wsiadała na rower i przez park wracała do ciepłego mieszkania rodziców. – Przełom nastąpił, gdy nauczyłam się rozpalać w kaflowym piecu – śmieje się artystka. – Zaczęłam się urządzać, bo przecież trzeba było na czymś usiąść i z czegoś zjeść. Dominowała artystyczna prowizorka i… głośna muzyka lat 70. puszczana z drewnianego adapteru Supraphone.
Więcej w miesięczniku „Weranda”
Wszystko zaczęło się od dziadka Ernesta, który studiował rzeźbę, był wielkim estetą i nauczył wnuki rozumieć sztukę.
– W latach 40. dziadek założył we Florencji pracownię ramiarską. Od dzieciństwa przesiadywaliśmy w warsztacie, obserwując, jak dłutkiem wycina roślinne ornamenty, szlifuje drewno pumeksem, nanosi kilka razy podkłady i kleje, a potem tak przygotowaną ramę pozłaca i poleruje – wspominają Barbara i Luca Spini. – To niesamowite, jak na podstawie rysunku potrafił zrobić płaskorzeźbę. Coś płaskiego nabierało nagle trójwymiarowości.
Kiedy do rodzinnego interesu włączył się syn Ernesta, Sergio, o florenckich rzemieślnikach usłyszał świat. Ramy Spinich szybko podbiły Francję i Anglię. A mała pracownia na przedmieściach Florencji stała się prawdziwym artystycznym atelier. W latach 80. schedę po dziadku przejęli Barbara i Luca. Są trzecim pokoleniem rodu Spinich, które ma artystyczne wykształcenie. Od niedawna w rodzinnej manufakturze robią też meble: konsole, komody i stoliki nocne. Ale ich największą miłością pozostają ramy do obrazów i luster.
– Jesteśmy rodowitymi florentczykami, więc najbardziej lubimy ramy w stylu toskańskim, bogato zdobione, robione z jubilerską precyzją – mówi Luca. – Do najsłynniejszych należą te wykonane techniką pietra dura, wyłożone mozaiką. To w Toskanii po raz pierwszy zrobiono ramy w kształcie tondo, czyli okręgu. Z reguły rzeźbiono je w drewnie orzechowym i bogato zdobiono: festonami, girlandami, roślinnymi wiciami – tłumaczy.
Ale Spini nie są niewolnikami jednego stylu. Zrobią i ramę holenderską (głęboką, z ciemnego drewna), i klasycystyczną (surową, prostą, z marmuru, szylkretu lub złoconego brązu), i biedermeierowską (prostokątną, z drewna mahoniowego, z ciemnymi kwadratami w narożnikach).
Czasem trafiają się im szalone zlecenia. Jakiś czas temu dostali zamówienie na ponaddwumetrową ramę do lustra. – Robiliśmy ją według rysunków dziadka – opowiada Barbara. – Miała być prostokątna z ozdobnym zwieńczeniem. Wyglądała jak antyczny portal.
Gdy projektują, najczęściej korzystają z XVIII- i XIX-wiecznych archiwów. Ramy pokrywają płatkami złota i srebra albo malują na biało. Ale zdarza im się odejść od tradycji i przygotować projekty supernowoczesne, o zabawnych kształtach, jak rozpryskująca się kropla wody albo łezka.
Zdjęcie: Decodore
Monika Utnik-Strugała
Wyczarowane z gliny
Anna Kozłowska-Łuc pamięta moment, kiedy uświadomiła sobie, że ceramika będzie częścią jej życia. Spędzała wakacje nad morzem, a plaża z mnóstwem ludzi to raj dla oka. Kiedy wróciła do domu, zaczęła eksperymentować z gliną. – To niezwykły materiał, który doskonale oddaje materię ludzkiego ciała, szczególnie tego zmęczonego życiem albo z nadwagą. Bo glinę można wypchnąć, spłaszczyć, ścisnąć i oddać prawdę. Sama układa się pod palcami – wyjaśnia.
Na początku pracowała w domu, na kuchennym stole. Zresztą do dzisiaj uważa, że lepienie trochę przypomina gotowanie. – I jedno, i drugie jest koniecznością, ale może też być wielką przyjemnością, szczególnie wtedy, gdy „potrawa” smakuje. Anna wymyśla więc figurki, które mają w sobie coś ze średniowiecznej prostoty – to właściwie korpusy z piersiami niczym pagórki i bogata w detale głowa. Robi też misy jak liście, ryby z twarzami, wreszcie ceramiczne portale misternie splecione z glinianych wałeczków. Przyszły Annie do głowy, kiedy oglądała artykuł o tkaninach z roślinnymi motywami, a może kiedy podziwiała balkonowe balustrady w Paryżu.
Teraz ma ochotę na lepienie większych form. Na początek zrobiła bramę, która może stanąć w domu albo w ogrodzie. – Zafascynował mnie film „Ukryte pragnienia” Bertolucciego, w którym jeden z bohaterów rzeźbił leniwe ogromne baby – wyjaśnia. – I ten ogrom nie daje mi spokoju.
Zdjęcie: archiwum artystki
Beata Woźniak
Król Henryk I i jego najpiękniejsza
Henryk Tomaszewski – guru kilku pokoleń artystów. Nazywali go królem Henrykiem I albo Heniem. W tym ostatnim pieszczotliwym określeniu zawierały się miłość, uwielbienie, respekt. My wszyscy jesteśmy z Henia – mówili...
Niewiarygodnie dowcipny, nie przebierał w słowach. Bywał dosadny, co w niczym nie ujmowało mu klasy. Światowy rozgłos zyskał, gdy w 1952 roku objął atelier plakatu warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Stworzył pracownię-mit, obleganą przez młodych z całego świata, pragnących choćby przez kilka miesięcy odbyć staż pod okiem mistrza.
Tomaszewski znany był z niekonwencjonalnych metod nauczania. Niekiedy przypominało to happeningi, innym razem – testy na IQ. Odgrywał różne scenki, opowiadał anegdoty albo nic nie mówił i odstawiał pantomimę.
Kłopoty z kręgosłupem sprawiły, że mocno się zgarbił. Mimo to potrafił paść na kolana i w takiej pozycji robić korekty. Zawsze szkicował tradycyjnym ołówkiem. Kiedyś jeden ze studentów przywiózł mu z wojaży zagraniczne cudo, wynalazek zwany rapidografem. Henio zaczął rysować nowym narzędziem, lecz szło mu fatalnie. Starannie zakręcił rapidograf, z niejakim obrzydzeniem odłożył i powrócił do ołówka. Jak zwykle, na klęczkach.
Za swój obowiązek wobec podopiecznych uważał punktualność. Na uczelni pojawiał się pierwszy, nie uznawał „kwadransa akademickiego”. Z czasem żaden student nie ośmielał się spóźnić – było mu głupio wobec profesora. Zadawał wychowankom abstrakcyjne tematy, np. przedstawienie uczuć. Rzecz niezwykła w czasach, gdy motywem przewodnim były rocznice, obchody, filmy i cyrk. Uczył też sprawiedliwości i odwagi. Do legendy przeszła jego reakcja na lizusowską, propartyjną postawę pedagoga nazwiskiem Damski, który w 1968 roku wypowiedział się przeciwko studenckiemu zrywowi. „Różne ch… widziałem, ale damskiego – pierwszy raz”, zareagował Tomaszewski, po czym opuścił salę obrad.
Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: „Zemsta nietoperza”, 1970 r., www.polishposter.com
Monika Małkowska
Prasowanie z duszą
Kamieniem, szkłem, żelazem – prasowanie nigdy łatwe nie było. Przez wieki głowiono się nad tym, by pomięte kołnierzyki nie raziły estetycznych uczuć.
Powiedzmy sobie szczerze – nikt chyba nie lubi prasować. Zajęcie to nudne, żmudne i czasochłonne. Niektórzy próbują go unikać, zmyślnie rozwieszając mokre pranie na suszarce, inni inwestują w nafaszerowany elektroniką sprzęt o superśliskiej stopie. Pomaga to niewiele, bo prasować i tak trzeba.
A przecież kiedyś bywało znacznie gorzej. Nie dość, że praca ta męczyła, to bywała niebezpieczna. Nie na darmo pouczał Stanisław Rewieński w „Tece oszczędnych wskazówek” wydanej w 1887 roku: „Oszczędniejsze są żelazka ogrzewane węglem lub nawet torfem, lecz przy ich użyciu trudno uniknąć dymu i swędu, które mogą spowodować zaczadzenie”. Ot i dylemat: zdrowie narażać czy ładnie wyglądać? Oczywiście – ładnie wyglądać.
Na zimno
Wszystko zaczęło się od zwykłego kamienia. Wygładzone, obłe kamienie oraz podobne w kształcie przedmioty ze szkła znajdowano w pochodzących z wczesnego średniowiecza grobach. Dziś możemy je uznać za prototyp żelazka, choć prasowanie za ich pomocą musiało być uciążliwe. Po pierwsze, nie były raczej rozgrzewane. Tkaninę najpewniej układano na równej desce, zwilżano wodą i pocierano kamieniem czy szkłem. „Na zimno” prasowano jeszcze w wielu miejscach aż do XIX wieku, zwłaszcza wtedy gdy chodziło o drobne prasowanie i nie opłacało się rozgrzewać normalnego żelazka.
A to pojawiło się już w późnym średniowieczu. Nie zawsze było żelazne, robiono je i z kamienia, przyprawiając metalową rączkę, ale sam sposób działania pozostawał identyczny. Potrzebne było źródło ciepła – otwarty ogień lub kuchenka – oraz miotełka, piasek i szmaty. Żelazko wstawiano na żar, a gdy się rozgrzało, wsadzano w piasek dla oczyszczenia z sadzy i przecierano miotełką oraz szmatami. Wszystko to mocno męczyło. Nie dość, że urządzenie ważyło nawet i sześć kilo, to jeszcze trzymano je przez szmatkę, bo rączka parzyła. Prasowano szybko, inaczej żelazka stygły i od nowa musiały się nagrzewać. Stąd zamożniejsze rodziny miały ich po kilka sztuk, a do tego jeszcze specjalne piecyki. Inny pomysł to żelazka obrotowe. Wykonany z litej stali korpus miał dwie stopy na obrotowej rączce. Metal nagrzewano, a gdy ostygł z jednej strony, obracano go na drugą.
Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: żelazko na węgiel drzewny, żeliwo niklowane, Niemcy, koniec XIX w., Muzeum Narodowe we Wrocławiu/ www.mnwr.art.pl
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem: 22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00) email: [email protected]