Strona korzysta z plików cookies. Zamknięcie tego komunikatu oznacza zgodę na ich zapisywanie na Twoim komputerze. Dowiedz się więcej. Zamknij
Historie ciemnych zaułków
Jacek Rykała wędruje zakamarkami Zagłębia Dąbrowskiego. Kolekcjonuje wspomnienia zaklęte w starych dzielnicach. Szuka wiekowych domów, robotniczych kamienic, poznaczonych śladami czasu bram i podwórek studni porośniętych chwastami. Zbutwiałe podłogi i powyrywane zlewy to typowy widok w opuszczonej ruderze. Pośród nich artysta poszukuje inspiracji i śladów obecności człowieka.
Prace Jacka Rykały to połączenie technik malarskich i fotografii. W obrazach pojawiają się także niewielkie przedmioty – klucze, zamki, kawałki framug, tabliczki informacyjne. To „suweniry” zabrane ze starych domów. Bo artysta odwiedza każde takie miejsce, by potem przenieść je na płótno. W tytułach obrazów można czasem znaleźć adres, pod którym znajduje się ten czy inny zaułek. – Czasem te wyprawy bywają niebezpieczne – ostrzega artysta. – Kiedyś pewien zbieracz złomu zaczął mnie dusić, bo myślał, że jestem z konkurencji.
Bramy i przedsionki, przejścia z zamkniętych przestrzeni na otwarte zdaniem Jacka Rykały symbolizują połączenie przeszłości z przyszłością. Są bardzo rzeczywiste. - Kiedyś po wernisażu w Warszawie podszedł do mnie starszy pan i stwierdził, że pięknie namalowałem jego ukochaną Warszawę. Na nic się zdały tłumaczenia, że to bramy sosnowieckie. On widział plac Trzech Krzyży i inne warszawskie zakamarki. Bo takie miejsca są w pewnym sensie uniwersalne, każdy je zna i gdzieś przechowuje w pamięci.
Artysta nie tylko maluje, pisze także wiersze i sztuki teatralne, które sam reżyseruje. Po rozmowie z Kazimierzem Kutzem siadł i napisał swoją pierwszą sztukę. Miała dobre recenzje. Okazało się, że nie jest „pterodaktylem", bo do teatru przychodzą młodzi ludzie i im się podoba.
Wkrótce powstała druga sztuka „Mleczarnia", także ciesząca się dużym powodzeniem. Ale tytuł teatralnego debiutu artysty: „Dom przeznaczony do wyburzenia" jasno pokazuje, że od odrapanych bram i ciemnych zaułków malarz uciec nie może.

Zdjęcie: „Światła Środuli". Katalog wystawy, Galeria Sztuki Współczesnej BWA w Katowicach
Stateczny Mauro Lipparini
Ciepły minimalizm to jego specjalność. Jak ogrzewa to, co chłodne? Mauro Lipparini używa tkanin i powściągliwych kolorów.
Ma gorące serce Toskańczyka, ale głowę wystarczająco chłodną, by prowadzić interesy w surowej Lombardii. Życie dzieli między kolebkę sztuki – Florencję, a stolicę wzornictwa – Mediolan. W obu uczy architektury, w obu ma własne studio. Ostatnio dużo projektuje też na Dalekim Wschodzie – w Szanghaju, Tokio.
Luksusowe apartamenty, restauracje i hotele jego pomysłu zawsze będą powściągliwe i w stonowanych kolorach. Podobnie jest z meblami. Minimalizm? Tak, ale jakby trochę cieplejszy, bardziej przytulny i nastrojowy. Czasem zabarwiony szczyptą ironii, jak w przypadku zabawnego fotela Tongue przypominającego język.
Lipparini swój styl określa jako „małą modę", która nie podąża ślepo za sezonowymi trendami.
- Praca projektanta przypomina rzemiosło pisarza – tworzy kolejne powieści, opowiadania, eseje, ale zachowuje swój odrębny, rozpoznawany styl i język – tłumaczy projektant. – I nawet jeśli z czasem może nieco się zmienia, zachowuje oryginalność.

Zdjęcie: Sypialnia Tao. Profundo PR
Widoki z obczyzny
Był lipiec 1933 roku. Roman Kochanowski, malarz, członek Union Internationale des Beaux-Arts & des Lettres, juror Künstler-Genossenschaft otrzymał pilny list. Artysta miał siedemdziesiąt lat, mieszkał na przemian w Monachium i Freisingu. Dostarczona epistoła głosiła: „Niniejszym komunikujemy uprzejmie, że wszystkie Pańskie nadesłane dzieła nie mogą być przyjęte na tegoroczną Wystawę Państwową”. Wieloletni uczestnik wystawy, znany i poważany w monachijskim środowisku pejzażysta właśnie przeżył osobiste spotkanie z nazizmem. Dla urzędników reżimu było niedopuszczalnym, by żyjący w Bawarii malarz tworzył widoki Krakowa i okolic, zamiast sławić Rzeszę Niemiecką. Stary człowiek przyjął wyrok spokojnie i dalej robił swoje - uwieczniał mokradła, lasy, wiejskie chałupy i krowy. Prace wielkości szkolnego zeszytu przepełnione były miłością i nostalgią za ojczystą ziemią. Dożył jeszcze dnia, kiedy autor tego wariactwa, niespełniony austriacki malarzyna, palnął sobie w łeb.
Po ukończeniu krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych młody Kochanowski wyruszył po nauki do Wiednia, potem do Monachium. Z czasem jednak zatęsknił za rodzinnym Krakowem i postanowił się tam przeprowadzić. Jednak niemożność znalezienia pracowni i zawiść w środowisku malarskim sprawiły, że nie na długo. Wrócił więc do Monachium.
Po latach podjął jeszcze jedną próbę powrotu do ojczyzny, ale i ten plan spalił na panewce. Malarz na zawsze pozostał w Bawarii, odwiedzając jednak regularnie rodzinne strony, by szkicować kolejne nadwiślańskie widoki.
Książę regent Luitpold przychylnym okiem spoglądał na dzieła Kochanowskiego, co wzbudziło falę zainteresowania w Polsce. Gazety okrzyknęły go „najznakomitszym dziś polskim pejzażystą”, a wystawy w Berlinie i Monachium ugruntowały pozycję artysty.
Gdy Polska odzyskała wolność, udał się do Krakowa, uzyskał potwierdzenie polskiego obywatelstwa, po czym wrócił do Monachium. Regularnie pokazywał po jednym, dwa obrazy na wystawach w Niemczech i w Polsce. Wojenne bombardowania Monachium zmusiły go do przeprowadzki do Freisbergu, gdzie mieszkał jego syn. Był już zbyt słaby, by malować, ciągle jednak rysował – oczywiście nadwiślańskie widoki. Zmarł wkrótce po zakończeniu wojny.

Zdjęcie: „Zielony pejzaż z chałupą”, 1886 r., własność prywatna
Anioły i motyle
Piętnaście lat temu, zamiast sympatycznego domku z kołatką, zastalibyśmy tu bury klocek z eternitową dachówką. Ale Iwona Stawowczyk wiedziała, że za trochę będzie to najładniejszy dom w okolicy. Kupiła go, bo miał wymarzony rozkład, a w dodatku zatopiony był w starym, zapuszczonym sadzie, po którym przechadzały się bażanty i sarny.
Iwona jest uzależniona od staroci. – Jak zobaczę majolikę albo anioła, to nie umiem się opanować. Kupuję – śmieje się. Dzięki temu wyposażyła domy synowej i córki. W meble i oczywiście w anioły. Anioły i motyle to też jej ulubiony motyw malarski i dekoracyjny.
– W życiu dzieją się czary. Wymarzyłam sobie kaflowy piec z aniołem, pojechałam na targ staroci do Bytomia i pierwsze, co wpadło mi w oko, to spory okrągły kafel z aniołem i motylami – opowiada. Podobne czary zadziałały, gdy wypatrzyła na wystawie desy innego anioła. Był tak drogi, że dopiero po trzech latach poszli z mężem go kupić, a tu rozpacz, anioła nie ma na wystawie! Ostatecznie znalazł się w środku galerii i w dodatku jego cena stopniała o połowę. Dzisiaj wisi w salonie.
W blasku lampy
Lampa naftowa żyła krótko – tak naprawdę ledwie sześćdziesiąt lat. Jednak w tym czasie gościła niemal w każdym domu. Po latach powróciła, ale już głównie na półki kolekcjonerów.
Wszystko za sprawą – rzecz wszystkim Polakom znana – Ignacego Łukasiewicza i jego wynalazku. Debiut nowej lampy miał miejsce 31 lipca 1853 roku w szpitalu pijarów na Łyczakowie. Tego wieczoru chirurg nazwiskiem Zaorski zoperował wyrostek robaczkowy pacjentowi Choleckiemu. Rozpoczęła się era oświetlenia naftowego. Niestety, sam Łukasiewicz nie odegrał w niej wielkiej roli. Być może po prostu nie potrafił dobrze sprzedać swego urządzenia. Dość powiedzieć, że nie ochronił go patentem. Konkurencja zadziałała szybko i na rynek weszły prężne firmy Ditmar z Wiednia i Stobwasser z Berlina. Najbliższe sześćdziesiąt lat miało być czasem rozwoju oświetlenia naftowego.
Sprawdzało się wszędzie. Produkowano latarnie do furmanek, a potem samochodów, sprzęt oświetleniowy dla fabryk i kopalń. W domach popularne były lampy wiszące, na drucianym stelażu w kształcie liry lub gruszki – w dolnej jego części montowano zbiornik na paliwo. Czasem pojawiał się w wersji majolikowej – tzw. „jajko", a na obręczy lampy przyczepiano sznury paciorków. Co ciekawe, ich zadaniem była ochrona przed ślepotą. Wierzono bowiem, że zbyt intensywne sztuczne światło źle wpływa na oczy.
Historia lampy naftowej to także przypowieść o tym, że sukces ma wielu ojców. Przez lata w zachodnich publikacjach utrzymywano, że wynalazł ją Amerykanin Benjamin Sillman. Badania profesora Jerzego Hołubca, wybitnego specjalisty w dziedzinie historii oświetlenia, wykazały ponad wszelką wątpliwość, że jest to nieprawda. Ciągle nie brak jednak sprzecznych opinii. Niedługo po śmierci Łukasiewicza swój artykuł opublikował jego były wspólnik – Jan Zah. Twierdził w nim, że to właśnie on zbudował lampę. Dla kolekcjonera owe przepychanki nie mają oczywiście większego znaczenia. Liczy się piękny przedmiot z duszą i historią. Tych na szczęście nie brakuje.

Zdjęcie: Lampa naftowa, Francja, ok. 1900 r., cw 1350 zł, niesprzedana, Desa.
Zgłoszenie chęci kupna obiektu
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem:
22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00)
email: [email protected]