Ela Dudek tworzy misterne grafiki z tysiąca czarnych kresek. Dzierga je starannie niczym szal na drutach.
Przy furtce wita mnie radosny kudłacz Misza. Za nim biegnie Elżbieta Dudek. – Ostrożnie, straszny dziś lód – mówi. – Zapraszam do domu. Siadamy w jasnym pokoju z wielkimi oknami. Od czasu do czasu słychać z daleka turkot pociągu, poza tym absolutna cisza. Za domem drzewa, las. Spokój zakłóca tylko Misza, który przynosi swoje zabawki. – Zaszyliśmy się tu trochę – uśmiecha się Ela. – Z mężem zaprojektowaliśmy dom na lata 30., malowaliśmy meble, składaliśmy je. Kawy, herbaty?
Siadamy przy stole, na którym piętrzą się grafiki i bajki dla dzieci. Stare książki z pięknymi ilustracjami. Elżbieta lubi oglądać prace mistrzów: Antoniego Boratyńskiego, Zdzisława Witwickiego, Jerzego Flisaka. Szuka ich w antykwariatach. Na ścianach wiszą najnowsze rysunki dorodnych warzyw. Starsze – tajemniczych zwierząt – spoglądają zamyślonymi oczami. Stworzyła te postacie z tysięcy czarnych kresek. Zachwycona „Baśniami i legendami japońskimi” Marii Juszkiewiczowej, dała się uwieść nie tylko opowieściom wędrownych bajarzy, ale też technice ilustrowania tuszem i piórkiem. – To moja inspiracja od wielu lat. Powiązanie poezji, przyrody, nadawanie zwierzętom ludzkich cech. A wszystko subtelne, mądre, poetyckie.
Młodzi, gdy oglądają jej rysunki, nie mogą uwierzyć, że są robione ręcznie. – Myślą, że to wydruki cyfrowe – śmieje się Elżbieta. – Nic dziwnego, ilustratorzy pracują teraz na komputerach. Ale ich obrazy, chociaż świetne, szybko się nudzą. Mnie zależy na tym, żeby między bohaterem ilustracji a czytelnikiem był kontakt, żeby patrzyli sobie prosto w oczy. Taką więź potrafią nawiązać Józef Wilkoń czy Janusz Stanny. To moi mistrzowie. Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: Małgorzata Sałyga i Mariusz Purta
Anna Ozdowska
W Paryż zapatrzony
Ludwik de Laveaux żył krótko, lecz intensywnie, pozostawiając po sobie wspaniałe widoki paryskich nocy i bretońskich krajobrazów. Rozhulaniec, pędziwiatr – pisał o nim Stanisław Wyspiański w „Weselu”.
Ach, ten Paryż czasu belle époque! Miasto pięknych dam i eleganckich dżentelmenów, malarzy i poetów, kawiarnianego i kabaretowego życia. Nie na darmo w 1901 roku Encyklopedia Samuela Orgelbranda ostrzegała, że w Paryżu panuje „luźne pojęcie moralności, dzikie namiętności i wyuzdana chęć użycia”. Wszystkie te jakże naganne przymioty francuskiej stolicy niczym lep przyciągały młodzieńców z Europy. Był wśród nich Stanisław Ludwik de Laveaux. Jego wyobraźnię rozpaliły powieści Emila Zoli i krótki esej przyjaciela, Ferdynanda Hoesicka. Ten ostatni odwiedził Paryż, następnie sprawnym piórem opisał cuda i dziwy miasta, dodając na pozłotę wyimaginowane nocne spotkanie z nieznajomą. To starczyło, by Ludwik spakował manatki i ruszył do „ziemi obiecanej”.
Cudowne dziecko
Podróż do Paryża była dla młodzieńca wędrówką do kraju ojców. Jego przodek, francuski oficer, przybył do Polski gdzieś z Lotaryngii w 1781 roku. Uciekał z ojczyzny, bo jak wierzył, zabił w pojedynku kapitana swojego oddziału. Potem okazało się, że tylko ciężko go ranił, ale protoplasta polskiej linii rodu de Laveaux zdążył już dać drapaka. Osiadł w Jaronowicach koło Jędrzejowa. Tu 21 listopada 1861 roku przyszedł na świat Stanisław Ludwik de Laveaux. Młodo osierocony przez matkę, został oddany na wychowanie przyjacielowi rodziny. Ukończył gimnazjum w Kielcach, a następnie rozpoczął studia na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie.
– Z tego będzie malarz! – wykrzyknął Jan Matejko, oglądając prace Ludwika na pierwszym roku studiów. De Laveaux rysował, jeszcze nim rozpoczął naukę w Akademii, stworzył kilka dojrzałych portretów swoich dziadków. Po dwóch latach studiów młody adept malarstwa wyruszył na dalsze nauki do Monachium. Mógł sobie na nie pozwolić. Ze spadku po matce miał wypłacaną miesięczną pensję. Ale w Bawarii długo miejsca nie zagrzał – wyobraźnia podpowiadała mu wspaniałe widoki paryskiego życia. W liście do rodziny pisał, że obawia się o swoją artystyczną przyszłość, bo choć okrzyknięto go „cudownym dzieckiem”, to kariera takich często szybko się kończy. „Mając trochę zarobionych pieniędzy, puściłem się odważnie do Paryża” – podsumował.
Uroki i humory
„Chodzi o to, by jej piękna twarz dosadnie wyrażała całą walkę uczuć, jaka w tej chwili musi wrzeć w tej falującej piersi; by to piękne ciało jeszcze tchnęło lubieżną rozkoszą, w której jeszcze niedawno wiło się spazmatycznie” – tak streszczał twórcze zamiary Ludwika Ferdynand Hoesick. Rzecz dotyczyła obrazu „Judyta”, który malarz co raz przemalowywał. Tworzył w niewielkiej paryskiej pracowni. Modelką była, wedle słów Hoesicka, „demoniczna dziewczyna o wybitnie semickich rysach”. Mieszkali razem, kłócąc się i godząc na zmianę. Hoesick twierdził, że zależy jej tylko na pieniądzach, których Ludwik nie miał. Nie wiemy, jakie było imię owej piękności, złośliwy pisarz nazywał ją Manettą Salomon, nawiązując do niepochlebnej postaci z powieści braci Goncourtów. „Potrzebuje jej, by dokończyć obraz, a po wtóre dał się opętać fizycznemu urokowi” – zauważał przyjaciel artysty. Wszystko to – kłopoty z malowaniem, z dziewczyną i pieniędzmi, sprawiały, że „poczciwy de Laveaux często podlega »wściekłym spleenom« i »moralnym kacenjamerom«”. Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: Ludwik de Laveaux, „Kawiarnia paryska”, po 1890 r., Muzeum Narodowe w Warszawie
Stanisław Gieżyński
Oświecony romantyk
Wyglądają jak lampy sprzed stuleci: kute, ze świecami, przypominają lampiony. Ale to tylko pozory. Bo pod tradycyjnym kształtem kryją się nowoczesne gadżety. Świece, choć z wosku, prawdziwe nie są, nigdy się nie topią, a zamiast knota mają żarówkę. Nawet natężenie światła można w nich ustawić. Oryginalne lampy zaprojektował Amerykanin Kevin Reilly. – Światło powinno przywoływać wspomnienia – opowiada. – W dzień delikatne, w nocy z magiczną poświatą. Projektant mieszka w stanie Alabama i jest samoukiem. Nie kończył artystycznych szkół, nie terminował u żadnej sławy. Czasem zrobił jakiś stół sąsiadowi albo odnowił kredens dla kuzyna – nic nadzwyczajnego. Aż któregoś dnia, gdy miał akurat wolną chwilę, wyciągnął z garażu zepsutą lampę, wziął świecę i zaczął majsterkować. Tygodniami topił wosk, dodając do niego przeróżne specyfiki własnej produkcji. W końcu zawołał rodzinę i pokazał swoje dzieło – ni to średniowieczny kandelabr, ni to współczesny żyrandol. Ze świecami, które się nie zużywały. Pomysł szybko chwycił. Nietypowymi lampami zainteresowała się firma Holly Hunt, zamówiła kilka, a gdy sprzedały się na pniu, zaproponowała Kevinowi współpracę. Ten wkrótce wynalazek opatentował i dziś po wosk, który się nie topi, zgłaszają się najróżniejsze fabryki. Garaż zamienił na studio, gdzie razem z kilkoma przyjaciółmi robi kinkiety, żyrandole i lampiony – ręcznie, głównie ze stali. – Chciałem nawiązać do dawnych epok – bo trochę jestem romantyczny – nie rezygnując ze zdobyczy cywilizacji – wyjaśnia Kevin. Udało się w stu procentach.
Zdjęcie: APR Alexandra Public Relations
Monika Utnik-Strugała
Szklana miłość
Szkło kocha się tak, że można za nie rzucić się do pieca – przekonuje Zbigniew Horbowy, profesor, jeden z pierwszych polskich projektantów szkła. – To alchemia i tajemnica: mieszanie składników we właściwych proporcjach i poszukiwanie nowych barw. To szybka decyzja, którą trzeba podjąć, nim masa stanie się zbyt gorąca bądź wystygnie. Świadomość, że cokolwiek zrobimy, będzie nieodwołalne – tak pięknie opowiadać może godzinami.
Przygoda profesora ze szkłem zaczęła się przypadkiem. Stanisław Dawski, rektor wrocławskiej ASP, postanowił otworzyć Wydział Ceramiki i Szkła. Sam o temacie nie wiedział wiele – był malarzem – ale miał intuicję i wizję. Wśród studentów, których wybrał na nowy kierunek, znalazł się Zbigniew Horbowy.
– W tamtych czasach parę osób próbowało zająć się szkłem, ale o projektowaniu przemysłowym nie było mowy – wspomina artysta. – Pojedyncze dzieło sztuki – śmieje się twórca – mógł ugnieść każdy i potem oddać do muzeum albo podarować cioci a imieniny. Ale chodziło o projektowanie przemysłowe, o to, by licznie powstałe huty szkła zaczęły robić rzeczy piękne.
Huty tymczasem tłukły oklepane wzory, a kierownictwo nie wiedziało, co zrobić z przysłanym do zakładu plastykiem. Świeżo upieczony magister wylądował w zakładzie w Szczytnej, specjalizującym się w szkłach barwnych. – Na początku wsadzili mnie do pokoju z paniami, które malowały kwiatki na szkle – wspomina profesor. – Było zabawnie, wtedy panowała moda na hula-hoop, więc je uczyłem kręcić obręczą na biodrach. Kwiatków oczywiście nie malował, wykręcił się też od tworzenia transparentów i ozdób pierwszomajowych, co wydawać się mogło naturalnym powołaniem plastyka w socjalistycznym zakładzie pracy. Miał być projektantem, interesowało go wzornictwo z prawdziwego zdarzenia. Pokłócił się z dyrektorem technicznym, fachowcem od hutnictwa, ale pozbawionym artystycznej duszy.
– Mówił mi, że potraktowałem go jak Napoleon swoich generałów – śmieje się. Hutnik stwierdził krótko: pan jest młody, pan się musi uczyć, ja będę panu pomagał. Bo szkło to nie tylko artystyczna wizja, ale i cała technologia, którą trzeba opanować.
Niedługo potem przyjechał do Szczytnej Amerykanin nazwiskiem Katz i poprosił o przygotowanie dla niego projektów szkła. Pan Zbigniew na poczekaniu wyciął z tektury kilka wzorów kieliszków. Miesiąc później fabryka podpisała kontrakt na produkcję. I rozpoczął się boom na szkła Horbowego. Więcej w miesięczniku „Weranda”
Skończył dwieście lat, ale jak na takiego staruszka ma się całkiem nieźle. nawet dziś nie mogą się bez niego obejść królowie, prezydenci, prezesi, gwiazdy.
Co dawniej robił dżentelmen, który wybierał się z wizytą i chciał, by go z szacunkiem ugoszczono? W XIX wieku odpowiedź była bardzo prosta.„Ubrawszy się przyzwoicie, wizytujący nie zapomina wziąć ze sobą wizytowych biletów” – radził polski podręcznik savoir-vivre’u. Bo karta wizytowa w kieszeni była równie ważna, jak schludny strój czy wybór odpowiedniej pory odwiedzin. Rozsławił je Ludwik XIV, choć karteluszki z zapisanym na nich imieniem znano już wcześniej. To jednak Król Słońce wprowadził posługiwanie się nimi do ceremoniału. Wkrótce kawałki papieru zdobione rysunkiem czy akwarelą, z wypisanym pośrodku nazwiskiem stały się nieodłącznym elementem życia towarzyskiego.
Pudełko na bilety
Szczyt popularności kart wizytowych przypadł na XIX wiek. Bileciki nosili zarówno dżentelmeni, jak i damy, a wręczaniu towarzyszyła cała etykieta. Dawało się po jednej karcie każdemu dorosłemu członkowi odwiedzanej rodziny. Jeśli gospodarza nie było w domu, bilet zostawiano służbie, załamując lewy górny róg karty lub cały brzeg. Gdy gość pojawiał się, by złożyć kondolencje, załamywano róg przeciwny. Specjalnie na bileciki wymyślono mnóstwo skrótów pochodzących od francuskich słów, dzięki czemu gospodarz wiedział, z jakiego powodu ktoś go odwiedził. Na przykład „p.p.c” (pour prendre conge) oznaczało, że gość przybył, aby się pożegnać.
Ponieważ życie towarzyskie kwitło w najlepsze, wytworni panowie i damy szybko stanęli przed praktycznym problemem: gdzie trzymać karty wizytowe? P.E. Leśniewski, autor podręcznika dobrego tonu, pisał w 1843 roku: „Mężczyźni chowają je wprost do kieszeni, damy kładą w umyślnie na to przeznaczony ładny pugilares, który wraz z piękną od nosa chustką trzymają w ręku, co im przyczynia pozoru dobrego tonu”. Wkładanie bilecików do kieszeni nie było dobrym rozwiązaniem, bo szybko się niszczyły. Mężczyźni wsuwali je często do papierośnic, ale wtedy papier przesiąkał zapachem tytoniu, lub do etui na okulary, do kalendarzyków i notesów. Za to damskie puderniczki, zwane z angielska „vanity cases” albo „compact”, miały osobne przegródki na bileciki. W końcu jednak zmyślni Anglicy wyprodukowali puzderko przeznaczone wyłącznie na karty wizytowe. W ręce członków society trafił wizytownik. Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: Gabryiela Kołodziej i Jacek Twardowski JTFOTO.DK
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem: 22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00) email: [email protected]