Strona korzysta z plików cookies. Zamknięcie tego komunikatu oznacza zgodę na ich zapisywanie na Twoim komputerze. Dowiedz się więcej. Zamknij
Od Picassa do socrealu
Dla jednych parias, dla innych wybitny przedstawiciel współczesnej sztuki. Aleksander Kobzdej przeżył flirt z socrealizmem, by w końcu odnaleźć własną drogę.

Jego obraz „Podaj cegłę” stał się symbolem estetyki socrealizmu. Sprawił, że Kobzdej natychmiast stał się rozpoznawany. Wydaje się, że bez żalu porzucił swoje wcześniejsze malarskie eksperymenty związane z estetyką Picassa. Tego wielu krytyków do dziś nie potrafi mu wybaczyć.
Tymczasem wizja służalczego wobec systemu artysty chwieje się w posadach, jeśli przyjrzymy się bliżej samemu człowiekowi.
Malarz Jerzy Tchórzewski poznał go w Krakowie, w słynnej kawiarni Warszawianki. Kobzdej zainteresował się malarstwem Tchórzewskiego, obejrzał jego obrazy, stwierdził, że taka sztuka w Krakowie po prostu nie może zaistnieć i… zaproponował mu przeprowadzkę do Warszawy. Po ledwie kilku dniach znajomości Tchórzewski wprowadził się do pracowni Kobzdeja, znajdującej się naprzeciw Pałacu Kultury. Dom był otwarty, ciągle wpadali jacyś goście. Od czasu do czasu pomieszkiwał tam zaprzyjaźniony z malarzami Tadeusz Różewicz. Olek malował sporo, obecność ludzi zupełnie mu nie przeszkadzała. Potrafił machać pędzlem i jednocześnie rozmawiać. Bez skrępowania produkował kolejne socrealistyczne obrazki.
Ale to podróże wywarły największy wpływ na artystyczną ewolucję malarza. Na początku lat 50. pojechał do Budapesztu, potem do Związku Radzieckiego., wreszcie w podróż marzeń do Chin i Wietnamu. Przebył blisko 3000 kilometrów przez dżunglę, pola ryżowe i wioski, przywiózł blisko 80 szkiców przedstawiających życie Wietnamczyków. Rysunki ukazały się drukiem, opatrzone komentarzem towarzysza podróży, Żukrowskiego: „Kobzdej malował z blokiem opartym o plecy żołnierza z eskorty, pracował w ciemnych izbach chłopskich chat na palach, kucając, klęcząc, a nawet leżąc, wciśnięty między obradujących wkoło ogniska”. Rysunki posłużyły oczywiście jako tuba propagandowa przeciw kolonializmowi, autor dostał medal od rządu Socjalistycznej Republiki Wietnamu.
Kobzdej tracił jednak zainteresowanie realizmem. Fascynowała go chińska kaligrafia, skomplikowany gest, który tworzy nowe znaczenia. W Polsce zbliżała się odwilż, umierał socrealizm. A on malował serię „Gęstwiny”, odległą od reżimowej estetyki.
Zainteresował się informelem, po pewnym czasie sięgnął do malarstwa materii. Łączył malarstwo z reliefem, zwracał uwagę na fakturę farby, kładł jej kolejne warstwy. Jego prace stały się gęste, nasycone mitologicznym niemal znaczeniem. Przestał być kojarzony z socrealizmem, stał się pełnoprawnym i cenionym współczesnym malarzem. Przyjął posadę rektora ASP w Warszawie, uczył także malarstwa w Düsseldorfie.
Gdy liczni pisarze i malarze zmagali się z widmem socjalistycznej przeszłości, on szedł dalej, otoczony ludźmi, których darzył odwzajemnionym szacunkiem. Świat ruszył naprzód, Kobzdej razem z nim. Szczęście go nie opuszczało. Do czasu.
Zachorował nagle, dała o sobie znać ameboza przywieziona z jednej z podróży. Zmarł 24 września 1972 roku. We wstępie do swej przedostatniej wystawy artysta zwracał się do widza: „Czy nie wydaje się Tobie, że starając się kierować swoim losem, jesteś równocześnie produktem swojej biografii, że jesteś jednocześnie tworem historii i jej ogniwem?”. Stwierdzenie to w równej mierze dotyczy życia wyimaginowanego widza, jak i samego malarza.

Zdjęcie: „Akt”, 1955 r., własność prywatna, fot. Gaga Galeria.
Mruczenie geometrii
W domu i na obrazach Joli Wagner rządzi codzienność. Otwarta szminka, niedbale rzucony ręcznik, okruchy chleba na talerzu... Życie staje się sztuką.

Dom artystów Joli i Marka Wagnerów został zaprojektowany w latach 60. Wtedy jego prosta bryła, podniesiony dach i duże okna były symbolem nowoczesnej architektury. Wagnerom spodobały się przestronne wnętrza i ciekawe detale, jak chociażby ażurowe ścianki w salonie. Kółka wycięte w betonie podkreślają charakter wnętrza i świetnie pasują do mebli i ceramiki pamiętających lata 60. W sztuce i wzornictwie tej epoki najbardziej podoba im się właśnie prostota i pomysłowość. Jola od lat gromadzi porcelanowe serwisy, talerze na ścianę malowane w zabawne „picassy”, popielniczki. – I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu nikt nie doceniał ich urody. Lądowały w komisach za marne parę groszy. Teraz to wzornictwo ma coraz więcej fanów i ceny poszły lekko w górę. Nie mam już tej satysfakcji, że upolowałam świetną rzecz za małe pieniądze – opowiada.
Wagnerowie wyprzedzili modę na vintage. Patrząc na stylowe meble w salonie, trudno uwierzyć, że większość z nich została uratowana ze śmietników. Zresztą, zrobione z prawdziwego drewna okazały się znacznie trwalsze niż współczesne. – Wystarczyło wymienić zniszczoną tapicerkę, stoliki zawieźć do lakierni samochodowej. Pryśnięte lśniącą czernią czy czerwienią wyglądają jak nowiutkie ferrari. Ogromna z tego przyjemność, a koszt niemal zerowy - zachwyca się Jola.
Jej pracownia jest przechodnia, ulokowana w newralgicznym punkcie między kuchnią a salonem. Koty wskakują na stół, z wdziękiem przeciągają się na stertach rysunków. Stoły na kobyłkach odkupiła niedawno z likwidowanego biura projektowego, dorzucili jej jeszcze rulony kalki pokrytej technicznymi planami. Teraz czarnym i czerwonym tuszem nanosi na nie własne rysunki, przetwarza, dodaje kolejną warstwę. Na koniec wszystko pokrywa woskiem.
W pracach Joli zawsze można było zobaczyć filiżanki, dzbanki, buty... – Nie chcę odizolować się od codziennych spraw – mówi. – Wystarczy się rozejrzeć. Jak ciekawie na biało-czarnej podłodze wygląda miska z wodą naszego Miśka, jak ładnie pada światło na gazetę na stole. Nic, tylko malować!

Zdjęcie: Michał Przeździk, stylizacja: Joanna Jarmolińska
Dotyk melancholii
Odkąd sięga pamięcią, rysowała z ogromną pasją, po wariacku od rana do nocy. Małymi postaciami zaludniała pliki papieru. I tak człowiek, a przede wszystkim kobieta, stał się najważniejszym bohaterem twórczości Barbary Gawdzik-Brzozowskiej.
– Uważam, że nie ma nic piękniejszego od małych dziewczynek i straszniejszego nad stare baby – wiem po sobie – stwierdza z uśmiechem.
Żeby tworzyć, wystarcza jej kartka, piórko i czarny tusz. Za pomocą skromnych narzędzi osiąga niesamowite efekty. Czasami tylko doda delikatną plamę koloru, rysunek podkreśli bladą czerwienią róży, spinając fałdy sukni, pasmom włosów nada fioletowy blask.
Widocznie ta prostota warsztatu była jej pisana, dążyła do niej instynktownie, choć studiowała w krakowskiej ASP, w czasach, gdy niepodzielnie rządzili tu koloryści. Już wtedy zasłynęła jako wybitna rysowniczka i ilustratorka. Robiła też murale, projektowała ubrania, meble, biżuterię, zabawki. Mąż pani Barbary, znakomity malarz Tadeusz Brzozowski, pisał o niej z dumą: „To wielka frajda patrzeć, jak wielki talent rozkwita niczym wspaniały kwiat”.
Każdy rysunek artystki jest trafnym portretem ludzkich typów i charakterów. Tutaj, jak w życiu, groteska miesza się z dramatem, smutek z ironią, a tragedia często przechodzi w farsę.

Zdjęcie: "Ambroży", 2008 r., katalog wystawy - Miejska Galeria Sztuki im. Władysława hr. Zamoyskiego w Zakopanem
Szaleństwa z humorem
Kiedy firma Lladró, słynąca z porcelanowych figurek, zdecydowała się rozweselić klasyczny wizerunek, o pomoc poprosiła Jaime Hayona – młodą gwiazdę designu. Katalończyk wymyślił kolekcję inspirowaną surrealizmem i karcianymi figurami. Przekorną i błyskotliwą. Dzięki jego pomysłom firma Lladró przestała kojarzyć się z babciną serwantką.
Takie same są projekty Hayona: wanna z wiaderkiem na szampana, wazonem na kwiaty i popielniczką, fotel z kapturem, wazon w kształcie końskiego łba... Jego styl okrzyknięto „cyfrowym barokiem śródziemnomorskim”, bo w zaskakujący sposób łączy współczesne materiały ze stylowymi kształtami. Hayon uwielbia drwić z ustalonych norm, do tego jest pewny siebie i swojego talentu – ale w końcu mało kto mając 34 lata może pochwalić się albumem z dziełami zebranymi.
Urodził się w 1974 roku w Madrycie. W dzielnicy uchodził za mistrza deskorolki. Już w szkole projektował grafiki na deski i koszulki, malował graffiti. Po studiach (wzornictwo przemysłowe w Paryżu i Madrycie) w 1997 roku zaczął pracę w instytucie projektowania firmy Benetton. Uczył go tam legendarny fotograf Oliviero Toscani. Zdolny Jaime szybko awansował na szefa działu wzornictwa.
Ale to mu nie wystarczało. Trzy lata później zorganizował swoją pierwszą wystawę, a w końcu stwierdził, że marzy mu się własna pracownia. Założył Hayon Studio. Projektuje m.in. dla Bisazzy i Swarovskiego. Niektóre z jego prac prosto z wystaw trafiły do Vitra Design Museum w Niemczech i Design Museum w Londynie . – Jeśli ktoś chce robić szalone rzeczy, niech mnie zawoła, jestem do usług – uśmiecha się szelmowsko.

Zdjęcie: madrycka restauracja La Terraza del Casino, Hayon Studio.
Nóż do papieru
Trudno dociec, kto i kiedy zrobił pomocnik do otwierania listów. W muzeum Adama Mickiewicza w Nowogródku, w gabinecie ojca poety znajdziemy nóż datowany jako XVIII-wieczny. Jednak większość przedmiotów tego typu pochodzi z XIX i XX wieku. W dawnych czasach gazety nie były rozcinane, często zdarzały się książki z niedociętymi kartkami, a ludzie pisali dużo listów. Nic dziwnego, że chcieli ułatwić sobie życie.
Nożyki, początkowo proste, z czasem nabrały szlachetności. W epoce wiktoriańskiej miały rączki ze złota i srebra wysadzane szlachetnymi i półszlachetnymi kamieniami. W drugiej połowie XIX wieku popularność zyskały noże klejone z warstw drewna w różnych kolorach, tak by był widoczny przemyślny wzór. Noże zdobione emalią, złotem i jadeitem projektował nawet słynny Peter Carl Fabergé. Jednak przytłaczająca większość otwieraczy do listów wykonana była z łatwiej dostępnych i tańszych materiałów: drewna, mosiądzu, miedzi, plastiku, kości, szylkretu i macicy perłowej. Ich wygląd zależał od wyobraźni twórcy, dlatego poza tradycyjnym kształtem noża, miecza, szpady czy szabli znajdziemy otwieracze o rączkach przypominających głowy zwierząt, konie, słonie czy dzikie bestie, zdobionych motywami roślinnymi lub podobiznami znanych ludzi.
Noże do papieru były nie tylko zdobne, ale często wielofunkcyjne. Ostrze łączono z lupą, długopisem, obsadką do pióra, otwieraczem do butelek, a nawet wagą do listów.
Popularności nożyków do papieru przysłużył się rozwój zupełnie nowej branży: reklamy. Już pod koniec XIX wieku firmy wysyłały do klientów otwieracze ozdobione swoją nazwą i adresem. Niektóre dodawały logo, a nawet krótki slogan. Noże do papieru towarzyszyły także okolicznościowym zdarzeniom, między innymi wystawom światowym.
Początkujący kolekcjonerzy zwrócą z pewnością uwagę na różnorodność dostępnych wzorów oraz stosunkowo niską cenę za „zwykłe” egzemplarze – kilkadziesiąt złotych. Jednak już za bogato zdobiony, secesyjny trzeba zapłacić kilka razy więcej. Osobny problem to brak literatury przedmiotu. Jest praktycznie tylko jedna książka: „Collector’s guide to Letter Openers” Everetta Grista. Trudno też o wymianę doświadczeń. Katarzyna Różycka, kolekcjonerka noży do papieru, przyznaje, że choć zbiera je od 30 lat, nie spotkała jeszcze osoby o podobnych zainteresowaniach.
– Dziś piszemy coraz mniej listów, więc i noże do papieru znikają z domów. Pocieszające jest, że to wciąż atrakcyjny drobny prezent, zwłaszcza w środowisku biznesmenów. Może nie będzie często używany, ale ładnie wygląda na biurku.

Zdjęcie: Corbis.
Zgłoszenie chęci kupna obiektu
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem:
22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00)
email: [email protected]