Andrzej Dudziński w tym roku zacznie (ale nie skończy) 40-lecie pracy twórczej. W maju pokaże wybór „staroci” w stołecznej Galerii Grafiki i Plakatu. Potem ruszy w Polskę.
Najlepiej znany jest jego ptak Dudi. Prawie przez dekadę wkładał mu w dziób komentarze do PRL-owskiej rzeczywistości. Tak mocno się zżył ze swoim bohaterem, że pożyczył od niego pseudonim. Ksywka została, choć niesforne włosy trochę mu posiwiały, a w rysunkowym repertuarze pojawiły się inne stwory o równie charakterystycznej powierzchowności i zbliżonej elokwencji: Pokrak, Hipol, Myszony. Wracając do ptaka Dudiego. Od 1970 roku występował na łamach „Szpilek”. Z tej satyrycznej ambony wygłaszał teksty śmieszne, absurdalne, zarazem drapieżne, pełne anarchistycznych poglądów. Miał niezliczone rzesze fanów – każdy chciał, jak Dudi, olewać reguły i rygory, prowadzić żywot niezależny, a bogaty. No i nie chodzić do fryzjera.
Było to w epoce gierkowskiej, kiedy w Polsce trwał etos „Hair”, hipisów i Zachodu. Autor na własnej skórze doświadczył tego, co dla większości jego pokolenia było marzeniem. Przez dwa lata mieszkał w Londynie (do 1972 roku), ale wrócił do Warszawy. Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: „Po ptakach XXXVIII”, 1995 r., archiwum artysty
Monika Małkowska
Profesor od liter
Spotkali się w wieku dojrzałym. Wlekli za sobą pokręcone historie rodzinne, burzliwe dawne związki i ich konsekwencje. Jednak udało im się „miękko wejść w swoje przyzwyczajenia”. Bo poza miłością, połączyła ich namiętność – do przedmiotów. Cennych, szlachetnych, obrosłych familijnymi legendami oraz anonimowych, tandetnych, zwożonych z całego świata. W obydwu przypadkach liczy się jakość niewymierna: dusza. Bo ich zdaniem obiekty, jak ludzie – bywają uduchowione lub nie.
Joanna Buszewicz jest psychologiem. Maciej od 26 lat prowadzi na warszawskiej ASP Pracownię Projektowania Książki (Wydział Grafiki). To klasa mistrzowska, dla dyplomantów. Bo profesor jest guru w swej dyscyplinie. Ma na koncie około dwustu tomów zaprojektowanych od A do Z plus ponad czterysta okładek. O jakości jego dokonań najlepiej świadczy lista nagród, z których najważniejsze to przyznany dwadzieścia trzy razy (rekord!) laur za Najpiękniejszą Książkę Roku. Czy nadmiar przedmiotów nie przeszkadza w projektowaniu, pytam Macieja. – Skąd, przecież to moi aktorzy! – śmieje się grafik. – Kiedy kupujemy jakąś rzecz, nie zawsze wiem, jak jej użyję, ale czuję, że powinna zagrać w jakimś projekcie. I pokazuje na czerwone szpilki ze złotym środkiem. Taki gadżet u faceta? – Te pantofle dwukrotnie mi pozowały – wyjaśnia artysta. – Najpierw użyłem ich do plakatu zapowiadającego uwerturę „Kopciuszka” Rossiniego; miesiąc później zagrały w ilustracji do wiersza Brzechwy o sójce, co wybierała się za morze. Więcej w miesięczniku „Wranda”
Zdjęcie i stylizacja: Małgorzata Sałyga, Mariusz Purta
Monika Małkowska
Zapraszamy do Pauczarni
Dla jednych złośliwiec o niewyparzonej gębie i postrach studentów, dla innych znakomity portrecista bezgranicznie zakochany w Huculszczyźnie. Oto dwie twarze Fryderyka Pautscha.
Był rok 1938 i w Krakowie odbywała się doroczna wystawa prac najlepszych miejscowych artystów. Wydarzenie doniosłe, na dodatek z Warszawy przyjeżdżał sam prezydent Ignacy Mościcki. Dostojny gość przeciął wstęgę i ruszył podziwiać dzieła sztuki. W pewnym momencie gwałtownie zatrzymał się przy obrazie Fryderyka Pautscha przedstawiającym odyńca. Przez chwilę patrzył na płótno, by w końcu rzec: „To jest sztuka, wielka sztuka”. Zarumieniony z ekscytacji malarz zginał się właśnie w ukłonie, gdy prezydent dokończył myśl: „Taką samą ustrzeliłem rok temu w Spale”. Zapadła cisza, ktoś chrząknął... Nie pozostało nic innego, jak sprawę przemilczeć. Prezydent ruszył dalej, Pautsch mimo tej niezręcznej sytuacji został za obrazy wyróżniony przez organizatorów.
Karyki na marmurze
„Kwiatuszek zerwany na zachwaszczonej łączce malarskiej, aby go zasuszyć na ćwiartce tego papieru, ku pamięci czy na pamiątkę” – tymi słowami opisywał Karol Frycz swojego przyjaciela Fryderyka Pautscha. Faktycznie, wieloletni rektor krakowskiej ASP kojarzony jest głównie z realistycznym malarstwem i dwoma tematami: portretem oraz scenami rodzajowymi z Huculszczyzny. Przez blisko pięćdziesiąt lat artystycznej kariery konsekwentnie nie uległ artystycznym nowinkom. „Kwiatuszkiem” jednak nie był, ale raczej świadomym swych umiejętności twórcą z dużym poczuciem humoru, temperamentem i niewyparzoną gębą.
Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: Fryderyk Pautsch, „Dziewczyna nad rzeką”, Rempex.
Stanisław Gieżyński
Wyrzeźbione
Chcecie poznać historię duńskiego wzornictwa? Koniecznie odwiedźcie dom Finna Juhla, Muzeum Sztuki pod Kopenhagą.
Stoi w Charlottenlund. Otynkowany na białoszary kolor, wyraźnie odcina się od otaczającego go ciemnego lasu. W środku meble-ikony: krzesło Wodza, fotel Pelikan, sofa Poety.
Finn zbudował dom sam w 1942 roku – znał się na tym, bo z wykształcenia był architektem. Jednak zasłynął głównie jako projektant mebli. W dodatku projektant-samouk. Wybudował zaledwie pięć domów, w tym dwa letniskowe, do historii zaś przeszły jego fotele, krzesła i stoliki. Jak powiedział włoski dizajner Mario Bellini: „Aby być dobrym projektantem mebli, trzeba być architektem. Wszystko znaczące, co zostało zaprojektowane, zaprojektowali liczący się architekci”.
W Ameryce nowy styl nazwano Danish Modern. Juhl zerwał z tradycyjnym rzemiosłem: sztywnym, kanciastym, zbyt geometrycznym. W zamian wybrał formy organiczne, opływowe. Zafascynowany malarstwem abstrakcyjnym, wymyślał meble, które przypominały modernistyczne rzeźby. Minimalistyczne, proste, zwięzłe. Jako pierwszy zaczął je robić z drewna tekowego (okrzyknięto go nawet ojcem „stylu tekowego”). Wierzył, że mogą być równie atrakcyjne jak obrazy czy rzeźby. Najsłynniejsze projekty Finna, No. 45 Chair, krzesło Wodza, fotel Pelikan, sofy Baker czy Wall, do dziś produkuje firma Hansen & Sørensen. Więcej w miesięczniku „Weranda”
Wyglądał zupełnie jak współczesny rower. Miał nawet łańcuch i zębatkę. Ale narysowany został w XVI wieku. Szkic Leonarda da Vinci sklejony z inną kartką przeleżał na półce pięćset lat – odnaleziony został pół wieku temu. A szkoda. Gdyby odkryto go wcześniej, pewnie szybciej wsiedlibyśmy na welocypedy, a pierwsi śmiałkowie uniknęliby niejednej wywrotki.
Drezyny i trzęsikości
Pierwsze, zaprojektowane przez XIX-wiecznych zapaleńców pojazdy były ciężkie i niewygodne. W 1816 roku baron Karl Freiherr Drais von Sauerbronn wynalazł „maszynę biegową”, którą wprawiano w ruch, odpychając się nogami. Nazwał ją Laufsmachine, czyli biegmaszyną, a potem (od swojego nazwiska) drezyną. Oryginalny model stoi w muzeum w niemieckim Karlsruhe. Waży 45 kilogramów i można się na nim rozpędzić do 10 km/h. Drezyny szybko stały się ulubioną zabawką dandysów – w 1819 roku odbył się w Niemczech pierwszy wyścig tych pojazdów. Zachęcony sukcesem, von Drais próbował udoskonalić konstrukcję. Wprowadził uruchamiany linką hamulec (dotąd, żeby się zatrzymać, kierowca potrzebował solidnej podeszwy), wyściełane siodło o regulowanej wysokości i wreszcie licznik. Ale drezynowe szaleństwo szybko się skończyło, gdy pojawiły się tanie, byle jak zrobione podróbki. Nawet w nowoczesnym Nowym Jorku rada miejska zakazała używania ich w miejscach publicznych. Von Drais umarł zgorzkniały i bez grosza przy duszy.
Pierwszy rower z pedałami pojawił się w 1839 roku, a jego autorem był Kirkpatrick MacMillan, 26-letni szkocki kowal. Pedały przymocował do dwóch ruchomych ramion przy kierownicy. MacMillanowi udało się na nim rozpędzić do 13 km/h. Kiedy pewnego dnia wybrał się na przejażdżkę, na ulicy zebrał się tłum gapiów. Ponieważ w ścisku poturbowano jakieś dziecko, kolegium ukarało rowerzystę za zakłócanie porządku grzywną. Jednak sędziego tak zainteresował wynalazek, że podobno sam zapłacił ową sumę, by w zamian przejechać się na dziwnym wehikule.
A to był dopiero początek rowerowych eksperymentów. Oto bowiem w 1869 roku bracia Pierre i Ernest Michaux otworzyli pierwszą fabrykę pojazdów, które zaczęto nazywać bicyklami, welocypedami lub kołowcami. Co bardziej złośliwi mówili na nie „trzęsikości”, tak były niewygodne. Poza tym, zbudowane z drewna i żelaza, niemiłosiernie hałasowały. Aby jeździły szybciej, stale powiększano przednie koło. Do tego stopnia, że pojazd stał się wywrotny. I wtedy w 1868 roku Guilmet i Meyer opatentowali łańcuch, a pedały przenieśli na środek welocypedu. Kariera roweru nabrała rozpędu.
Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: cyrkowa kolarka obok „penny-farthing bicycle”, 1890 r., Corbis.
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem: 22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00) email: [email protected]