W ogrodzie Józefa Wilkonia pod prowizorycznym daszkiem stoi tur i łoś. Daszek chroni umiarkowanie, zwierzaki i tak przykrywa śnieg. Dorodne stworzenia zrobione są oczywiście z drewna, a teraz cierpliwie czekają, aż znajdzie się dla nich nowe miejsce. Bo dopóki Wilkoń zajmował się tylko ilustracją, prace można było pomieścić w domu. Gdy odkrył rzeźbę, ogród zaczął zamieniać się w menażerię. Zresztą, rzeźby też nazywa ilustracjami – z tą różnicą, że te akurat są przestrzenne. – Do ilustrowania książek trafiłem zaraz po studiach na krakowskiej ASP. Przyczyna była prozaiczna: założyłem rodzinę i potrzebowałem pracy – wspomina artysta.
Pojechał do rodziców na wieś, namalował trochę akwareli ptaków i zwierząt, i zaniósł do Naszej Księgarni. Tak zaczęła się kariera ilustratora, która trwa do dziś. Zrobił rysunki do ponad stu książek dla dzieci i dorosłych w Polsce, i do ponad siedemdziesięciu dla wydawnictw zagranicznych. Wypracował własny, charakterystyczny styl rysowania zwierząt. – Te zwierzaki są po prostu wilkoniowate – stwierdza. Co to znaczy? Okiem Wilkonia podpatrzone, ręką Wilkonia zrobione.
W jaki sposób mistrz dobiera rysunek do tekstu? Ma być towarzyszący, a nie przedstawiający. – W książkach są pewne rzeczy pięknie plastycznie opisane, nie ma więc sensu powtarzać ich na ilustracji, bo to masło maślane – zauważa. Chodzi o to, by utrzymać wspólny klimat tekstu i obrazu. Józef Wilkoń ma emocjonalny stosunek do literatury, czuje jej intencje i pewnie dlatego radzi sobie także z najtrudniejszymi tekstami. Ilustrował Rilkego, Petrarkę, Calderona, Jamesa Joyce’a. Z „Ulissesem” tego ostatniego miał nie lada problem. – Doszedłem do wniosku, że ilustrowanie Joyce’a jest pozbawione sensu – mówi artysta. – Przerobiłem więc na grafikę jego rękopisy i fotografie, wymyśliłem też nowe czcionki do tekstu. Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: Józef Wilkoń, „Portrety”, 1989 r., BWA w Ostrowcu
Stanisław Gieżyński
Życie pod wiatr
Na ogół poważny i refleksyjny. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto chętnie pije bruderszaft. Nawet, gdy zapraszał do domu na oglądanie prac i pogaduchy o sztuce, trzymał dystans.
Pewnie dlatego Jacek Sienicki nie cieszył się wielką sympatią w środowisku, w którym prawie każdy to brat łata. Wyróżniał się też wizualnie. Chuda, z latami coraz bardziej przygarbiona sylwetka. W dłoni nieodłączny papierosek. Strój „niewidoczny”: beżowy sweter, jasna koszula, sztruksowe spodnie. Albo ciemne szarości. Żadnej ekstrawagancji. Tylko jego twarz zwracała uwagę. Szczupła, ascetyczna, uduchowiona. Od razu było widać, że to intelektualista „z dobrego przedwojennego domu”. Jego piękną w formie głowę doceniła rzeźbiarka Barbara Zbrożyna, która kilkakrotnie prosiła kolegę o pozowanie do portretu.
Przede wszystkim sam dla siebie był modelem. I nie chodziło tu o zachwyty nad własną osobą. Malował siebie jako pewien typ, wzorzec wrażliwości. Zawsze utyskiwał na rezultaty tych wysiłków. Za wzór brał Olgę Boznańską, Witolda Wojtkiewicza i mistrza, u którego asystował, Artura Nachta-Samborskiego. Perwersyjnie cieszył się ze swej malarskiej „niedoskonałości”, zapewniając, że dzięki temu ma przynajmniej cel.
Podwójnie rodzinny dom
Raz widziałam go radosnego, w nastroju żartobliwym. Było to po tym, gdy odzyskał segment na Saskiej Kępie, wybudowany przed wojną przez ojca-architekta w tzw. bloku architektów. Uznał tę datę za symboliczną. Piętro niżej zajął brat artysty, Stefan, co też go bardzo cieszyło. Nareszcie razem! Frajdę sprawiał mu widok z okna. Dachy saskokępskich zabudowań. Niskie, zgeometryzowane, surowe. Gotowe kompozycje.
Mieszkanie przy ulicy Czeskiej miało dlań szczególną sentymentalną wagę. Rodzina Sienickich zamieszkała tam w 1939 roku. Nie na długo. – W 1945 roku wróciłem z matką po pobycie w obozie w Pruszkowie i wojennej tułaczce – wspominał podczas jednego z naszych spotkań. – Segment ocalał, przetrwał powstanie. Ale nie dane nam było tam po wojnie zamieszkać. Wygnali nas! Więcej w miesięczniku „Weranda”.
Zdjęcie: Jacek Siennicki, „Wnętrze”, 1964 r., Medium
Monika Małkowska
Stworzone do odpoczywania
Państwo Palomba są jak dzieci: wciąż pełni entuzjazmu, niczego nie traktują serio, a na pytania dziennikarzy odpowiadają z przekorą. Dlaczego zostali projektantami? Roberto: – Bo to był sposób na podrywanie dziewczyn. Nie jestem piękny, nie jestem wysoki, nie jestem blondynem, a gdy zaczynałem, nie byłem nawet bogaty. Za to wydaje mi się, że jestem inteligentny i postanowiłem czarować kobiety ciekawą pracą. No i udało mu się – na studiach poznał przyszłą żonę, Ludovikę, z którą dziś prowadzi firmę. Co najbardziej im się podoba we wspólnym projektowaniu? Roberto: – Miłość po pracy. Ludovica: ... (znaczące milczenie). To najbardziej znane małżeństwo projektantów. Jeżeli jakiś artykuł mówi tylko o jednym z nich, to błąd. Ona – rzymianka, on – sardyńczyk. Mieszkają w Mediolanie. Roberto prowadzi zajęcia z projektowania na tamtejszej politechnice, Ludovica kieruje pracownią Palomba Serafini Associati, która przylega do ich prywatnego mieszkania. – Jest pełne światła, bardzo proste, białe, ale z mnóstwem kolorowych detali wnoszących radość – opowiada Roberto. Mieszkają tak, jak projektują meble – z poczuciem humoru. Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: Wanna firmy Laufen. Roca
Monika Utnik-Strugała
Blisko nieba
Na Starówce, pod okiem braciszków od świętego Jacka, na strychu, gdzie panoszy się biel, mieszka Jacek Byczewski. Rzeźbiarz. Złotnik. Projektant.
Poznaniak, z profesorskiego domu. Od dzieciństwa nawykły do lepszych warunków niż te, w których żyła większość obywateli PRL-u. Rodzice Jacka zajmowali willę urządzoną przekazywanymi od pokoleń antykami. Dziadek sędzia, potem przewodniczący Międzynarodowego Trybunału w Hadze, przywoził wnukom zachodnie zabawki. Ale Jacek szybko wyrwał się spod familijnej kurateli. Przyjechał do Warszawy na rzeźbiarskie studia. Po dyplomie został. Była połowa lat 70. Niemal od razu zaczął dobrze zarabiać, a to dzięki… popytowi na nowoczesną biżuterię. Modnym dziewczynom nie podobały się błyskotki z Jablonexu. Chciały czegoś awangardowego. A Byczewski był lepszy od konkurencji, zresztą nielicznej. Czuł formę, dbał o wykończenie. Z czasem kupił kosztowne, importowane narzędzia. No i poznał Basię, historyka filozofii.
Marzyło mu się lokum na Starówce. Łaził, podpatrywał, szukał. Zakochał się w tej kamienicy na Nowym Mieście. Supermiejsce, z atmosferą. Robimy! – postanowił. Ale jak, z czyją pomocą? Przy placu Zamkowym trwały właśnie prace murarskie: ze społecznej zrzuty odbudowywano Zamek Królewski. Ekipa fachowców nie miała nic przeciwko temu, żeby sobie dorobić. Przychodzili do niego po fajrancie albo urywali się z roboty. – Szefie, potrzebna wełna mineralna, do ocieplenia dachu – usłyszał kiedyś. Skąd wziąć? Pomógł traf. Na drodze wyprzedziła go ciężarówka z naczepą, wypełniona wełną. Zajechał drogę kierowcy, na migi pokazując, w czym problem. – Gdzie zrzucamy? – chciał tylko wiedzieć szofer. – Na podwórko! I było w try miga zrobione. Ale pech chciał, że na podwórku – milicja. Kręcą się, węszą. Strach! Jednak nie szukali wełny, tylko… poćwiartowanych zwłok. Bo w piaskownicy ktoś znalazł ludzką głowę. – Za komuny mieszkał tu różnorodny „element” – wspomina Jacek. Szemrane towarzystwo, brud, bieda, wspólna toaleta na klatce. I my wśród nich. Mimo to było romantycznie. Zamieszkaliśmy w noc poślubną. W prawie surowym wnętrzu były tylko materace. W oknach brak zasłon. W takich okolicznościach przyrody znaleźliśmy się Basia i ja, napaleni młodożeńcy. A tam vis-a`-vis odprawiają modły braciszkowie zakonni od świętego Jacka! Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: Marek Szymański
Monika Małkowska
Guzik z pętelką
Zmienia się świat, przemijają mody, ludzi fascynują coraz to nowe wynalazki, a guzik wciąż jest guzikiem. Całe pokolenia dzieciaków grywały w guziki, przesądni obywatele łapali się za nie na widok kominiarza, a okrzyk: „guzik dostaniesz!” od wieków można było usłyszeć na ulicach. Guziki fascynują, bo choć to przedmioty najzwyklejsze ze zwykłych, kryją w sobie tajemnice osób, które je nosiły. Ludzie tworzyli guziki, guziki tworzyły historię.
Oto przykład pierwszy z brzegu. Był 22 czerwca 1768 roku, wojska rosyjskie oblegały Kraków broniony przez konfederatów barskich. Wśród nich był Marcin Oracewicz, pasamonik i członek Bractwa Kurkowego. Widząc rosyjskiego oficera, wypalił do niego dwukrotnie – niestety bez skutku. Wtedy oderwał od żupana guz, nabił broń i oddał śmiertelny strzał. Ofiarą guzika imć Oracewicza był podpułkownik Bock, co potwierdzone zostało badaniami, gdyż w mogile poległych rosyjskich żołnierzy odnaleziono czaszkę z niezwyczajnie dużą raną nad lewym oczodołem. Historia z guzikiem przydarzyła się też Andrew Jacksonowi, siódmemu prezydentowi USA. Jego z kolei ów niewielki przedmiot uratował. Podczas pojedynku z pewnym plantatorem z Tennessee kula przeciwnika trafiła w duży srebrny guz i dzięki temu weszła w ciało powyżej serca.
Przepychanie, przekładanie
Trudno powiedzieć, kiedy guzikowa historia zaczęła się na dobre. Starożytni do spinania ubrań używali fibul. W średniowiecznej Europie królowały haftki, spinki i wstążki, ale już w angielskim poemacie „Piers Plowman” z XIV wieku pojawia się sformułowanie „botones ouer gylte”, czyli guziki pozłacane. Słowo „botones” (dziś button) ma najpewniej pochodzenie francuskie, od „bouton”, czyli przepychać. Można zatem przyjąć, że w owym czasie guziki już znano i używano. Zdobne i drogie przeznaczone były dla najzamożniejszych. Wyznaczały status społeczny i bardziej stanowiły ozdobę niż praktyczny przedmiot. Prosty lud oczywiście inspirował się tym, co zobaczył u możnowładców, więc guziki robili i zwykli krawcy. Nie było jednak mowy o srebrze czy złocie, przeważało drewno, kość czy sprytnie namotana kolorowa nitka. Przedmioty przybierały kształt zgoła nieguzikowy, bo czasem wyglądały jak kawałek patyka zatknięty za pętelkę. Taki patyk z dziurką – znany dziś z niektórych okryć zimowych, na przykład z popularnych budrysówek – jest być może pierwowzorem wszelkich guzików.
Przedmiot piekielny
Wśród szlachty i arystokracji królował jednak guz, i to guz strojny. Gdy w 1520 roku król Francji Franciszek I wybierał się na spotkanie z Henrykiem VIII Tudorem miał na sobie szatę ozdobioną ponad trzynastoma tysiącami guzów! Z kolei z inwentarza dobytku Marii Stuart dowiadujemy się, że miała czterysta guzików emaliowanych, każdy z rubinem pośrodku. Zbytkownymi ubiorami zainteresował się wkrótce Kościół, dając do zrozumienia, że przesada w guzikomanii wiedzie do piekła. Echem takiego myślenia jest tradycja amerykańskich amiszów, którzy guzików nie noszą. Uznają je za przejaw dumy i pychy. Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: guzik z XVIII w. angielski z perłą, Alamy/BE&W
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem: 22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00) email: [email protected]