Towarzyszyły mu złe myśli, ale żeby zaraz nazywać go specjalistą od piszczeli i czaszek? Zdzisław Beksiński na to się nie zgadzał.
Ci, co go znali, opowiadali, że zawsze był życzliwy, tryskający humorem. Dziwak owszem, ale nieszkodliwy – w czasach, gdy media grzmią, że fast foody są niezdrowe, głosił, że uwielbia hamburgery i marzy, by w kranach płynęła coca-cola.
W młodości nie planował zostać malarzem. Marzył o robieniu filmów. Ojciec wymógł na nim jednak studiowanie czegoś praktycznego - architektury. Ale o filmie nie zapomniał. „Na architekturze uczyłem się rysunku. I nigdy nie osiągnąłem z tego przedmiotu więcej niż dostateczny z plusem. Mieliśmy dwanaście godzin na akt. Robiłem to w trzy kwadranse, a potem leciałem do kina” – wspominał. Z czasem zafascynowała go fotografia artystyczna, jednak sztukę tę zarzucił, uznając, że zbyt go ogranicza i że bardziej wolny będzie jako plastyk.
Pracował na budowie jako architekt - aż do czasu, gdy postanowił zostać najlepszym malarzem świata. Warsztat stworzył żmudną pracą, bez korekt profesorów. Pierwsze obrazy powstawały opornie. Przyjaciel poprosił Beksińskiego o namalowanie czegoś dla żony. Dzieło się jednak nie spodobało obdarowanej, więc artysta namalował drugie, ale i ono nie zyskało uznania, kolejne też... Dzięki temu Beksiński miał kilka prac, które mógł pokazać szerszej publiczności. W 1964 roku w Starej Pomarańczarni w Warszawie wystawił po raz pierwszy swoje obrazy. Sprzedały się na pniu.
Mimo to artysta pozostał niesłychanie skromny – najchętniej wmieszałby się w tłum i nie wyróżniał. W 1984 roku poznał paryskiego marszanda Piotra Dmochowskiego. Bardzo przypadli sobie do gustu. Dmochowski organizował wystawę za wystawą, wydawał albumy malarza, książkę „Zmagania o Beksińskiego”, a nawet wyprodukował film krótkometrażowy „W hołdzie Beksińskiemu”. Publiczność błyskawicznie zainteresowała się malarstwem artysty, szczególnie nastrojowymi pejzażami z lat 70., pełnymi tajemniczych budowli i ruin porośniętych trawą. Beksiński dokonał rzeczy niespotykanej, wzbudził zainteresowanie masowego odbiorcy sztuką najnowszą. Problem polegał tylko na tym, że publiczność domagała się klucza do jej rozszyfrowania i kontaktów z twórcą, a ten uparcie komentarza odmawiał. Nie nadawał obrazom tytułów, nie lubił i nie chciał ich wyjaśniać. „Nie jest przecież ważne, co się ukazuje, lecz, co jest ukryte” – tłumaczył.
Z tego właśnie przekonania narodził się jego styl. Tworząc na gładkiej stronie płyty pilśniowej, zacierał ślady pędzla, żeby utajnić warsztat malarski – obraz miał być lustrzanym odbiciem podświadomości. Pracował tak, jakby fotografował marzenie albo sen. Choć mawiał, że sztuka nie jest po to, by się podobała, jeden obraz chciał kiedyś zamalować, potem jednak zauważył, że o dziwo właśnie ten ludzie lubią najbardziej. Skapitulował, choć nigdy nie pogodził się z myślą, że wejdzie do historii sztuki jako autor najmniej lubianej przez siebie pracy.
Zdjęcie: Bez tytułu, własność prywatna
Monika A. Utnik
Portret garnka
Wiktor Jędrzejak uważa, że urodził się nie w tej epoce, że powinien przyjść na świat najpóźniej w XIX wieku. Zdecydowanie też zaprzecza, jakoby obrazy nawiązywały do holenderskich martwych natur. Nie interesuje go fotograficzna wierność – jego obrazy to raczej studium przedmiotu. Owszem, patrzy na ceramiczny model, ale nie za długo. – Nie tracę czasu na zerkanie, bo wtedy traci się świeżość – opowiada.
Garnek dla Wiktora jest ważny, jeśli „żyje”, jeśli widać, że był używany. A to ktoś nieuważny go obtłukł, a to ze starości odprysnęła emalia albo od ciągłego dotykania wytarło się uszko.
Dzbanki najchętniej ustawia w rzędzie. Dlaczego? Wiktor bez owijania w bawełnę mówi, że kilka przedmiotów jest bardziej atrakcyjnych niż jeden. Sztuka ma być piękna, ponieważ rzeczy niepięknych jest tak dużo. Ot, cała filozofia.
Wiktora śmieszą pytania, czy sztuka, którą uprawia, jest łatwa, w końcu martwe natury ćwiczą studenci drugiego roku akademii. – No to namaluj to – odpowiada.
Zdjęcie: „Moje modele – 7”, fot. Mariusz Hertmann
Beata Woźniak
Scenografka
Artystka pracuje wszędzie, dom o tym wie najlepiej.
Izabela Chełkowska, scenografka, i Jan Bratysław Wolczyński, architekt, poznali się ćwierć wieku temu w dość niezwykłych okolicznościach. Znajoma zabrała Izę na przyjęcie architektów w podmiejskiej willi. – Nie wiem dlaczego, ale najlepiej z tego wyjazdu pamiętam, jak z moim obecnym mężem inżynierem Bratysławem, siedząc w jakiejś misce, zjeżdżaliśmy w deszczu z górki po błocie – wspomina Iza. Wkrótce wzięli ślub.
Zaraz potem Iza wprowadziła się do Bratka – do domu w atrialnym osiedlu na warszawskiej Sadybie, które współprojektował – i zajęła się dekoracją wnętrza. W końcu jest scenografką, do tego pasjonatką, entuzjastką i tytanem pracy. Uważa, że praca to „dzika przyjemność”. Kiedyś przygotowała dziewięćdziesiąt sześć imprez kulturalnych w miesiąc, do filmu Zanussiego w dwa tygodnie stworzyła szesnaście pałacowych wnętrz. Gdy robiła scenografię do spektaklu „Tamara” w Teatrze Studio, gdzie akcja działa się w 16 miejscach naraz, przerobiła kilka pięter Pałacu Kultury na włoską willę z lat 20. Pracowała non stop przez miesiąc, z małymi przerwami na drzemkę w łóżku głównego bohatera d’Annunzia.
Szalona dusza Izy, jej poczucie humoru i słabość do pastiszu są widoczne także w domu. Z wyczuciem potrafi łączyć przedmioty kiczowate z tymi o szlachetnym rodowodzie.
– Ustawiam je tak, żeby ze sobą rozmawiały, jak święci na gotyckich obrazach – tłumaczy.
Iza nie znosi rutyny, ma ciągle nowe pomysły i nigdy nie wiadomo, kiedy zechce pozmieniać domową scenografię. Dlatego siadając do obiadu, lepiej się upewnić, czy potrawy nie są przypadkiem tylko rekwizytami.
Zdjęcie: Jan Brykczyński, stylizacja: Katarzyna Mitkiewicz
Katarzyna Mitkiewicz
Maluje, drukuje, wyszywa
Ulubione kolory? Wszystkie! Burgundy, śliwki, bakłażany... Zestawienia? Pełna dowolność. Mogą być pasy z kwiatami, grochy z kratą, cienkie woale z grubymi żakardami, a jedwabie z bawełną. U Christiana Fischbachera nawet najbardziej nieoczekiwane połączenia wyglądają świetnie. Kanapa obita materiałem w odjazdowe, barwne paski, a obok parawan w bordowe róże lub podnóżek w kratę.
Co tu dużo mówić – doświadczenie robi swoje. Obecny właściciel firmy, Michael, to już szóste pokolenie Fischbacherów. Niedawno przejął obowiązki seniora. Z przyjemnością opowiada rodzinną historię o tym, jak to 189 lat temu w szwajcarskiej wiosce St. Peterzell 16-letni Christian Fischbacher wpadł na genialny pomysł: pozbierał wyrabiane przez sąsiadów tkaniny i zawiózł na targ do najbliższego miasta. Wszystkie sprzedał na pniu. Zachęcony sukcesem kupił przędzę i sam rozwinął interes.
Dla Michaela Fischbachera projektowanie to przede wszystkim przygoda. Inspirują go natura, sztuka, starożytna architektura i współczesna moda. Wzory na tkaninach są często ręcznie malowane, drukowane, ale również wyszywane. Mimo to łatwo je uprać. Znajdziemy też tkaniny, które dobrze wyglądają zarówno na prawej, jak i lewej stronie.
Zdjęcie: Dekoma
Monika A. Utnik
Coś dla stóp
Okazuje się, że w kwestii obuwia współczesna moda nie grzeszy oryginalnością. Każdy typ buta reklamowany jako najnowszy model jest bowiem „dziadkiem” liczącym sobie co najmniej sto lat.
Na przykład popularne w ostatnim sezonie długie i szpiczaste noski męskich butów są odległym echem mody późnośredniowiecznej. Z kolei cienkie obcasiki o wysokości ponad 10 cm torturowały damskie stopy w połowie XVIII wieku. Nawet trampkom już dawno stuknęła setka, a sandały przywędrowały do nas ponad dwa tysiące lat temu na stopach żołnierzy Cesarstwa Rzymskiego. But przez wieki spełniał dwie funkcje – praktyczną i reprezentacyjną. Im bardziej wymyślna forma, tym bardziej but niewygodny i tym wyższy status osoby go noszącej.
Możni tego świata przez stulecia cierpieli katusze w pięknych butach, które często uniemożliwiały normalne chodzenie. Monarchowie, ich żony, kochanki i dworzanie prześcigali się w wynajdowaniu ozdób i udziwnień kopiowanych potem (w miarę możliwości) przez niższe stany. Oczywiście większość społeczeństwa, zarabiająca na życie ciężką pracą, nie mogła sobie pozwolić na ekstrawagancje. But miał być przede wszystkim wytrzymały i wygodny, choć starano się podążać za odgórnie wyznaczanymi trendami.
Pierwszy nowożytny but, którego walory estetyczne całkowite zdominowały praktyczne, pojawił się w XIV wieku. Była to ciżma o długim, niemalże 10-centymetrowym, szpiczastym nosku, zwana poluaine (z franc.: Polska), cracowe (czyli Krakowem – od miasta, w którym rzekomo szyto pierwsze buty tego typu) albo… pazurem szatana. Oczywiście ostatniej nazwy używali głównie zgorszeni nową modą księża. Szpic wypychano mchem albo włosiem, co sprawiało, że but wyginał się lekko ku górze, umożliwiając ofierze mody w miarę normalne chodzenie.
Z nadejściem epoki renesansu Europa zaczęła stroić się w głęboko wycięte trzewiki o coraz szerszych przodach – buty Henryka VIII, króla Anglii, miały nawet po 17 centymetrów szerokości! Około 1600 roku na południu Europy rozszalała się moda groźna dla zdrowia i duszy elegantek. Buty na drewnianym koturnie, tak zwane chopines, osiągnęły zastraszającą wysokość… 50 centymetrów. Wymagały wręcz akrobatycznych umiejętności, kości ze stali i dwóch służących do stawiania damy na nogi oraz sadzania jej na krześle.
Dopiero pod koniec XIX wieku zainteresowanie sportem i zdrowym stylem życia dało początek wygodniejszemu obuwiu (wtedy narodził się trampek). Pierwsza wojna światowa przyniosła marsz ku dowolności i różnorodności. W latach 20., kiedy panie wreszcie pokazały nogi, buty stały się niemalże najważniejszą częścią stroju. Na czas II wojny światowej na chwilę zarzucono estetykę na rzecz wygody i praktyczności, a z braku skóry i gumy zaczęto eksperymentować z innymi materiałami – korkiem, drewnem i tworzywami sztucznymi.
Już pod koniec lat 50. triumfalnie powrócił wysoki obcas, pod postacią ultrasmukłej szpilki (stilleto – nazwana tak po równie zabójczym cieniutkim sztylecie) wzmacnianej metalowym prętem. Po hipisowskich latach 70. szpilki stały się najpopularniejszym obuwiem dla pań. Jeśli chodzi o płeć brzydką, to tu nic się nie zmieniło od ponad stu lat. Wciąż ulubieńcem panów pozostaje nieśmiertelny półbut i skórzany, sznurowany lub nie, pantofel.
Na szczęście żyjemy w czasach, kiedy elegancja nie wyklucza praktyczności i nie trzeba już w jej imię marznąć, dorabiać się odcisków ani drobić niczym gejsza. Co nie znaczy, że wielu paniom na widok rokokowego pantofelka nie zakręci się w oku łezka.
Zdjęcie: Takie buty noszono na Kaukazie w połowie XIX wieku, East News
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem: 22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00) email: [email protected]