Strona korzysta z plików cookies. Zamknięcie tego komunikatu oznacza zgodę na ich zapisywanie na Twoim komputerze. Dowiedz się więcej. Zamknij
Apetyt na wilki
Wilki, sanie, śnieg i stepy – oto typowy temat obrazu Alfreda Wierusza-Kowalskiego. Krytyka go nie znosiła, bawarscy mieszczanie uwielbiali.

Płaski horyzont, trochę piasku, nieco śniegu, a jeśli do tego wilk – to Kowalski albo Brandt – wierszyk takiej właśnie treści, spisany po niemiecku, krążył po Monachium w latach 90. XIX stulecia. Złośliwość wydaje się całkiem na rzeczy, bo polscy malarze z kręgu monachijskiego nieustannie przetwarzali podobne motywy. Krytycy chętnie wyzłośliwiali się na temat ich maniery malarskiej, pisząc o ciężkich „sosach” i „stimmungach”. Nie zmienia to faktu, że obrazy te były nadzwyczaj popularne. A królem tematyki pod tytułem „wilki w każdej formie i postaci” został bezapelacyjnie Alfred Wierusz-Kowalski.
Był rok 1897, gdy Kowalski, malarz o uznanej renomie w Niemczech, na stałe mieszkający w Monachium, kupił od swoich kuzynów Milewskich majątek Mikorzyn w Konińskiem. Miejsce było w fatalnym stanie, więc artysta pobudował nowe gospodarstwo i przeniósł tu rodzinę. Znalazła się i stajnia dla koni angloarabskich, które chciał hodować, i wybieg dla wilków. Zwierząt było sześć, z czego dwa podarował mu sam cesarz Wilhelm II. Wierusz- -Kowalski do Mikorzyna przyjeżdżał tylko na lato i Boże Narodzenie. Zapewne po to, by pobyć z żoną i dziećmi, ale i obserwować wilki, które potem z takim wyczuciem odmalowywał.

Trauma i niemieckie gusta
Cała sprawa z wilkami zaczęła się, gdy Alfred miał osiem lat. Urodził się i wychował w Suwałkach, wśród lasów i jezior. Pewnej zimy, gdy rodzina wyruszyła na przejażdżkę saniami, doszło do feralnego zdarzenia – napadu watahy wygłodniałych wilków. Szczęśliwie udało im się ujść z życiem, jednak Alfred zapamiętał to zdarzenie. Gdyby jakimś cudem dorosły już malarz trafił na kozetkę praktykującego wówczas w Wiedniu doktora Freuda, być może dowiedziałby się czegoś o traumie, o tym, jak potrafi powracać z głębokiego ukrycia w podświadomości. Nie trafił, ale wilki stały się jego znakiem firmowym i, jak widzimy po złośliwym wierszyku monachijczyków, zaważyły na odbiorze malarstwa. Wierusz-Kowalski zaczął rysować już jako dziecko.
Więcej w miesięczniku „Weranda”


Zdjęcie: „Wilk samotnik”, katalog aukcyjny, Rempex
Chwile zapamiętane
Mateusz na sztukę był z góry skazany. Trudno sobie wyobrazić, by syn Tomasza Sikory, słynnego fotografa, wnuk Joanny Koreckiej-Sikory, malarki, oraz Stanisława Sikory, rzeźbiarza, nie został artystą. Już jako dziecko dużo rysował. Potem namalowanym postaciom zaczął doklejać głowy – wypukłe maski. – I to był moment przełomowy – mówi. W końcu ograniczył się do samej maski. Do malarstwa nie wrócił. Najlepiej czuje się, gdy rzeźbi, bo to go uspokaja. Spawa w stali. Używa wosku, pianki budowlanej, parafiny, przeróżnych cudownych mieszanek. Bywa, że w pracowni, która mieści się w przedwojennej kamienicy zbudowanej dla pracowników PKP, spędza bez przerwy kilka miesięcy. To specyficzne miejsce, gdzie z zewnątrz niczym jakaś mantra dobiega co chwila niezmęczony głos pewnej pani bez emocji zapowiadającej pociągi przyjeżdżające i odjeżdżające z krakowskiego Dworca Głównego.
– Pracownia przy torach… mieszkanie przy torach… dwaj najbliżsi przyjaciele po drugiej stronie… torów. Te tory jakoś za mną chodzą – śmieje się Mateusz. – Piękne są chwile, gdy budząc się rano w mojej sypialni na pierwszym piętrze, gdzie nie mam żaluzji i firanek, nagle zdaję sobie sprawę, że nie jestem sam. Właśnie śledzi mnie cały wagon oczu z czekającego na światłach pociągu.
Gdy pracuje, śpi niewiele i wstaje o piątej rano. Kiedyś potrzebował szybkiej muzyki: punku, industrialu, techno – mocnej i pobudzającej. Od pewnego czasu woli ciszę. – Ostatnio chyba za bardzo odcinam się od świata, więc przymierzam się do kupienia radia, które mnie z nim połączy – opowiada Sikora. Zdarzają się miesiące, gdy nie rzeźbi wcale. I wyrusza w podróż. Był już w Mauretanii i Maroku. Indie przejechał wzdłuż i wszerz na motorze. Gdy parzy herbatę z Syrii, opowiada o Australii. Studiował na wydziale rzeźby ASP w Melbourne. Czternaście lat temu wrócił do Polski – tylko na rok. Jednak Kraków całkowicie nim zawładnął. Teraz przygotowuje podróż do Iranu. I chce poważniej zabrać się za rysunek – za szkice swoich rzeźb. Też bezimienne, bo tytuł, zdaniem artysty, ogranicza.


Zdjęcie: Rafał Lipski, stylizacja: Dorota Karpińska
Supełkowe historie
Największą pasją Nani Marquiny są podróże. W Indiach podpatruje kolory, w Afryce geometryczne wzory. A potem wraca do Barcelony i projektuje dywany.

– Podczas podróży chętnie poznaję miejscowe rękodzieło – mówi hiszpańska projektantka. – Włóczę się po orientalnych bazarach w poszukiwaniu wschodnich kobierców, bo one najlepiej opowiadają historię kraju i więcej mówią o ludziach niż tysiąc słów.
Po powrocie do Hiszpanii zamyka się w starym domu w Pirenejach i zaczyna projektować dywany: z ludowym motywem, nieregularne jak polne kamienie, z wysokim runem przypominającym wodorosty, to znów w kwadraty niczym uprawne pola widziane z lotu ptaka. – Chciałabym stworzyć katalog ornamentów różnych kultur i plemion – zwierza się Nani. Ostatnio najwięcej inspiracji znajduje w Indiach. Ceni je za różnorodność. – Ludzie są uduchowieni, hojni, otwarci – mówi. Kiedy jej dywany stały się słynne, to właśnie do Indii przeniosła produkcję (wszystko robione jest tradycyjnymi metodami: i wiązanie supełków, i strzyżenie runa). Pomysły posypały się jak z rękawa. – Przy wymyślaniu dywanu Kala pomagali nam hinduscy studenci. Przenieśliśmy na kobierce ich rysunki. A pieniądze ze sprzedaży przekazaliśmy indyjskim szkołom – opowiada.
Miłością do dobrego wzornictwa zaraził ją ojciec, Rafael Marquina, kataloński projektant i architekt. To on wymyślił butelkę na oliwę z dozownikiem. – Przynosił do domu prototypy projektów i mówił, jak będą działały – wspomina Nani. – To mój mistrz. Wprowadził mnie w świat dizajnu. Czy mogłabym robić coś innego?
Więcej w miesięczniku „Weranda”


Zdjęcie: Nani Marquina
Rękawiczki
Chronią przed zimnem i słoneczną opalenizną; są niezbędne w sportowych i wojennych starciach, ale też dodają uroku balowym kreacjom; podkreślają indywidualizm – zarazem służą zacieraniu śladów (zbrodni); są nieodzowne w sterylnej sali operacyjnej (z lateksu) – przydają się też podczas najbrudniejszych prac (wówczas z gumy); pozwalają odczuwać w wirtualnej rzeczywistości (z czujnikami) lub nie pozwalają czuć zimna (w wersji futrzanej). Choć mogą być cudem techniki – nie zmieniają formy od stuleci. Poza tym używają jej osobnicy płci obydwojga w każdym wieku, od narodzin po grób. Rękawiczki!
Ich wynalazcą był… zdrowy rozsądek. Z biegiem epok walory użytkowe połączyły  się z kokieterią, próżnością, dziwactwami. Sposób używania zaczęła dyktować obyczajowość i społeczne układy. Mają mnóstwo wcieleń, długotrwały staż w historii stroju  oraz powiązania z ludzkimi zachowaniami (wyuczonymi bądź instynktownymi). Obrosły w symbole i podteksty. Zyskały sekretną mowę, stały się niemal przedmiotem magicznym, weszły do porzekadeł.

Uodpornione na ciosy
Jak wszystkie praktyczne części garderoby, rękawiczki sięgają rodowodem zamierzchłej przeszłości. Podobno wymyślili je starożytni Persowie. Pokrowce na dłonie zabezpieczały palce ujeżdżaczy koni. (...) W Rzymie natomiast wyższe sfery przywdziewały jedwabne „digitalia” podczas posiłków. Rzemieślnicy, rolnicy i żołnierze używali jednopalczastych „łapek”. A ulubieńcy tłumów z areny? Wsławili się mało szlachetnym wynalazkiem – caestusem, czyli rękawicą z wszytymi metalowymi ciężarkami. Kto zaliczył żelazny cios, długo lizał kontuzje…
Galowie poszli jeszcze dalej, od IV do VI stulecia okrutne łapawice stają się jednym z narzędzi tortur. Jeszcze w wiekach średnich rycerze przywdziewając zbroje, nakładali na dłonie kute z blachy rękawice, zakończone pazurami i kleszczami – żeby zadać wrogowi jak najwięcej bólu. A przy okazji, zadać szyku…
No właśnie – dłonie obciągnięte tkaniną bądź inną materią okazały się atrakcyjniejsze niż naga skóra. Od VII wieku rękawiczki wchodzą w orbitę mody (rzecz jasna, w ówczesnym, czyli dworskim zakresie). Co ważne: od razu przybrały  formę taką samą jak obecnie. Ponoć czeski  duchowny święty Wojciech prowadził rywalizację na rękawiczki z królem Bolesławem Chrobrym. Starał się zaimponować monarsze coraz to nowymi modelami robionymi na drutach.
Od XI wieku strój na ręce stał się nieodzowną częścią toalety rządzących, symbolem władzy feudalnej i kościelnej. Elegancka rękawiczka musiała być obcisła, jak druga skóra. Co więc z pierścionkami, sygnetami? Robiono na nie specjalne wycięcia albo nakładano na rękawiczki. Taką właśnie „ubraną” rękę musiały obnosić poza domem damy i elegantki aż do lat 60.
Więcej w miesięczniku „Weranda”


Zdjęcie: Paryż, szansonistka i Toulouse-Lautrec, który to namalował, EAST NEWS
Świat w walizkach
Dawno, dawno temu do dużego miasta przybył pewien podróżny... Tak zaczyna się książka napisana i zilustrowana (w ilości dziesięciu egzemplarzy) przez Joannę Wiszniewską-Domańską. Zaraz potem dowiadujemy się, że miasto wcale dobre nie jest i podróżny, który szuka piękna i prawdy, wymyśla sobie własne – w walizce. Kim jest ów bohater? Nie wiemy. Ale na pewno przypomina autorkę. Ona też pakuje swoje światy do walizek.
– Kufrów mam ze dwadzieścia – opowiada Joanna. – Większość kupiona na targu na Bałuckim Rynku, niektóre od znajomych. Jedna walizka trafiła się na śmietniku. Artystka przenosi je na papier i zapełnia fantazyjnymi scenami: raz pojawiają się rzędy malutkich krzeseł ustawionych naprzeciwko morza, to znów kwiaty lub śpiąca pod drzewem kobieta. Surrealistyczne, oniryczne. – Głównym bohaterem jest człowiek – mówi. Na rysunkach i grafikach powraca często postać mężczyzny w garniturze i meloniku. Stoi plecami do widza, wpatrzony w tajemniczy świat: miasto, latającą rybę czy wielką bibliotekę.
– Moje prace to taki rodzaj alchemii podróży, wędrówki w poszukiwaniu samego siebie,
jakiegoś ideału – tłumaczy Joanna. Podróże są jej pasją i źródłem inspiracji. Prowadzi pamiętnik – taki niepisany. Czasem wystarczy jakiś widok, innym razem do przemyśleń skłoni przeczytane w książce zdanie czy wiersz. I zaczyna działać. Robi szkice. Z niektórych powstaną rysunki, z tych najlepszych – grafiki.
Więcej w miesięczniku „Weranda”


Zdjęcie: „Dziewczynka z rybką”, 2010 r., fot. z archiwum artystki/Piotr Tomczyk, Tomasz Domański
Zgłoszenie chęci kupna obiektu
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem:
22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00)
email: [email protected]