Strona korzysta z plików cookies. Zamknięcie tego komunikatu oznacza zgodę na ich zapisywanie na Twoim komputerze. Dowiedz się więcej. Zamknij
Spec od wszystkiego
Leon Tarasewicz jest trudniejszy do namierzenia niż meteoryt. Jego prawdziwy adres to… samochód. I cały świat.
Bestia jest nieobliczalna. Bywa gadatliwy, ale zdarza mu się być gburem. Tym razem trafiłam na Leona w humorze anegdociarskim.
- Odwiedziłem kumpla w Poznaniu, popiliśmy trochę, a na koniec on mówi: idziemy do mamuśki. Upierał się, nie oponowałem. Widać kocha matkę. Ale on zaprowadził mnie tam, gdzie pań było znacznie więcej. Za kontuarem miła dama. „Poznaj mamuśkę”, mówi kumpel. A ona do mnie: „Na zdjęciu w albumie wygląda pan młodziej”.
Bo Tarasewicza znają wszyscy. A on zna się na wszystkim. Prowadzi zajęcia na warszawskiej ASP, zajmuje się polityką, organizuje muzyczne festiwale u siebie w domu, w Waliłach pod Białymstokiem, hoduje rasowe kury. Stał się prawdziwym ptasim ekspertem.
Więc upominam się o Tarasewicza-artystę. Warto śledzić jego dokonania, bo bezustannie zaskakuje nowymi pomysłami. Najpierw malował pejzaże, potem wyszedł w przestrzeń. Tworzył obrazy na podłodze, na schodach, klatkach schodowych, placach, kolumnach.
- Neutralna przestrzeń nie istnieje. Dlatego zawsze dopasowuję koncepcję do architektury - zaznacza. - I za każdym razem próbuję stworzyć coś niekonwencjonalnego, wbrew tradycji. Ostatnio zerwał z obrazami. W ogóle, z materią.
Wymyślił cykl świecących brył: prostopadłościany z kolorowego pleksi, ze świetlówkami zainstalowanymi wewnątrz. - Szukałem czegoś, co zastąpi farbę - zwierzył mi się. - Przecież malować można różnymi mediami, nie tylko pigmentami. Przyszło mi do głowy… światło. Kolorowe. Przestrzenne. Powstała instalacja nawiązująca do witraży w gotyckich kościołach. Barwa i światło stały się jednością.


Zdjęcie: Leon Tarasewicz, Agencja Gazeta
Brytyjski szyk
Joanna Wood, kiedy słyszy, skąd jestem, od razu wypytuje o polską kulturę, jedzenie, zabytki. I zaraz dodaje: - Chciałabym kiedyś zaprojektować w Polsce dom.
Łatwo się domyślić, jaki by był. - Mój styl to kwintesencja tego, co brytyjskie - podkreśla. Czyli z klasycznymi lub klasycyzującymi meblami, dużą ilością tkanin i tapet, niezliczonymi lustrami, bogatymi zasłonami albo choćby lambrekinami, i w końcu z kryształowymi żyrandolami. A wszystko w ciepłych, stonowanych barwach.
Joanna projektuje od dwudziestu lat i jest najbardziej liczącą się projektantką na Wyspach. Mówi, że design ma we krwi. Pierwszą pracę znalazła w hotelu Sheraton w Londynie. Urządziła na próbę jeden apartament, a gdy się spodobał, poproszono ją o zaprojektowanie pozostałych. Od tego czasu dostaje zamówienia z całego świata: urządzała penthouse’y w Oslo, siedliska nad norweskimi fiordami, hiszpańskie zamki, południowofrancuskie maison, a raz nawet wnętrze prywatnego samolotu. W 1997 roku wygrała konkurs na projekt Rolls Royce'a.
Wood nie potrafi usiedzieć w miejscu. - Każdą minutę mam wypełnioną po brzegi - śmieje się. Piętnaście lat temu założyła firmę z tkaninami i tapetami Lewis & Wood, rok później została wspólniczką uznanej firmy meblarskiej i przemianowała ją na Lowson Wood, współprowadzi też Phillips & Wood - kute lampy i latarenki robione są przez najlepszych brytyjskich rzemieślników. Mimo to ma zawsze czas dla rodziny. - Lubię grzebać w ogródku i chodzić na długie spacery z córkami - opowiada.
To się nazywa organizacja czasu!


Zdjęcie: www.joannawood.co.uk
Sztuka łatania
Dom-patchwork, uszyty z przedmiotów pamiętających różne epoki i miejsca. Urządziła go artystka, która wie, jak z niepozornych kawałków stworzyć intrygującą całość.

Bożena Łęcka nie usiedzi długo w jednym miejscu. Już od kilku dni próbuję się z nią skontaktować. W końcu łapię ją we Francji. - Raz do roku jadę do Paryża pobuszować po Marché Saint Pierre niedaleko bazyliki Sacré Coeur - tłumaczy.
- To jeden z największych magazynów z tkaninami. Wynajduję tam resztki starych gobelinów, żakardy i aksamity ze słynnej francuskiej manufaktury Aubusson... Po drodze zaglądam na marché aux puces, pchle targi: a to wyszperam jakąś sukienkę, a to kolorową spódnicę, czasem zasłonę czy nawet podartą kotarę - opowiada.
Potem zwozi swoje skarby do domu w Konstancinie i zabiera się do pracy.
Od ponad dwudziestu lat Bożena robi patchworki. - Już jako dziewczynka uwielbiałam wyciągać z szafy stare sukienki i przerabiać je: coś odpruwać, coś doszywać, kroić i łączyć w nowe wzory - wspomina. - W 1974 roku odwiedziłam przyjaciółkę w Londynie. Wybrałyśmy się do Victoria and Albert Museum i tam po raz pierwszy zobaczyłam patchwork. Dwa lata później w warszawskiej galerii Grażyny Hasse miałam swoją wystawę - opowiada. Od tamtego czasu zgłębia historię tej starej techniki. - W Anglii, gdy rodziła się dziewczynka, przechowywano wszystkie jej sukienki. Potem szykując dla niej ślubną wyprawę, wycinano z nich fragmenty tkanin i szyto narzutę - opowiada artystka.
Jej pracownia w podwarszawskim domu musi pomieścić nawet trzymetrowe stelaże, na których rozwieszone są patchworki. Skrawki materiałów trzyma w XIX-wiecznej szafie, którą znalazła kiedyś w antykwariacie w Konstancinie. Na podłodze walają się ścinki tkanin, przez oparcia krzeseł przewieszone są zasłony z odzysku, na manekinach wiszą ubrania. Gotowe poduszki i pledy zdobią kanapy.
- Patchworkiem może być tak naprawdę wszystko: obicie fotela, kotara, obraz na ścianie - tłumaczy artystka. - John Galliano i Christian Lacroix wykorzystują patchwork w projektowanych przez siebie ubraniach. To filozofia życia.
Patchwork przypomina też dom Bożeny. Meble i przedmioty pochodzą z różnych epok i miejsc. Kuchenny stary kredens to prezent od Franciszka Starowieyskiego, z którym się przyjaźniła. - Franek nie wierzył, że zdołam sama postawić dom - opowiada artystka. - Kredens trzymał na klatce schodowej. Pewnego dnia powiedział: „Jak zbudujesz dom, stanie u ciebie”. I stanął - śmieje się Bożena. Są też fajansowe talerze z manufaktury w Rouen - sinoszare, z grubym ciemnobrązowym dnem, a pośrodku koronkowym wzorem, francuskie lustro, niebieska malowana szafa. - Lubię rzeczy przeorane przez czas i tylko z naturalnych materiałów - tłumaczy Bożena.
Dom budowała... pod meble. Kuchnię tak zaprojektowała, by zmieścił się kredens, okno w holu powstało specjalnie dla XIX-wiecznego witrażu z oryginalną ołowianą konstrukcją.
Teraz z Paryża znów zwiezie nową porcję tkanin. - I jeszcze dwa kopytka, bo ostatnio spodobało mi się robienie butów i spróbuję nowego fachu - dodaje artystka. - Zainspirowała mnie Olga Berlutti, słynna projektantka obuwia, u której kiedyś pracowałam. Pantofle zamawiają u niej znani artyści, politycy, piłkarze, a nawet papieże, choćby nasz papież Jan Paweł II nosił jej buty. Jeden trzewik już zrobiłam, z pawim piórem. Teraz będą kolejne...


Zdjęcie: Andrzej Pisarski, stylizacja: Grażyna Bieganik
Lulki palą
Palenie szkodzi - więc pisanie o rozkoszach nikotynowego dymu jest dziś politycznie niepoprawne. Wśród nałogowców jest jednak szczególna kategoria - fajczarze. Miłość do fajki to zauroczenie nie tylko aromatycznym dymem, ale też samym przedmiotem.

Fajki przybyły do Europy z marynarzami pływającymi do Ameryki Północnej, jednak dopiero angielski korsarz sir Walter Raleigh rozkręcił tytoniowy biznes. Założył w Ameryce osadę Wirginia, której mieszkańcy zajęli się produkcją aromatycznego ziela.
Ówczesne fajki miały komin mniejszy niż centymetr kwadratowy, bo tytoń był drogi i palono oszczędnie. Komin, z tłustej gliny, zdobiony geometrycznymi wzorami, miał płaski spód, by fajkę można było postawić, nie ryzykując wysypania żaru i wzniecenia pożaru. Cybuch montowano pod kątem 90 stopni do komina.
Razem z palaczami tytoniu pojawili się także jego zagorzali przeciwnicy. Na przykład wielce religijny Jakub I, król Anglii. Pouczał poddanych: „Najmilszy piekłu jest tytoń”, po czym nałożył na niego drakoński podatek, a w roku 1620 wprowadził pierwszy państwowy monopol na handel tytoniem. Jego działania miały jednak skutek odwrotny od zamierzonego. Niejaki William Baernelts (Barents), producent fajek, przeniósł swój biznes z Anglii do Holandii. Wybrał Goudę, znany ośrodek ceramiczny. Tak narodziła się „Goudse pipe”, fajka z Goudy, znana jako holenderka, z białej gliny, z grubościenną główką nieprzekraczającą 2,5 centymetra, i cybuchem do siedmiu centymetrów. Z czasem, gdy ceny tytoniu spadały, spęczniała i główka. W połowie XVII wieku w Goudzie fajki produkowało 500 zakładów!
Gliniane fajki miały jednak wadę - były kruche, kupowało się je na tuziny. Porowata glina łatwo wchłaniała substancje smoliste i tak się nimi nasycała, że do gardła palacza spływał gorzki kondensat. Niejaki Franz Vicarius znalazł jednak na to sposób - zamontował pod kominem fajki osadnik. Rozwiązanie okazało się istotne, gdy do produkcji zaczęto stosować gładką porcelanę. Takie egzemplarze były początkowo horrendalnie drogie. Szczególnie ceniono je w epoce biedermeier. Miały klasyczne kształty, często ludzkie formy. Na kominach malowano pejzaże, panoramy miast, sceny myśliwskie i rodzajowe. Cybuchy oplatano paciorkami i sznurkami.
W międzyczasie pojawił się kolejny materiał, który zawładnął sercami fajkarzy. Był biały, a wrzucony do wody, pływał. Łatwo się go obrabiało. Dziś znamy go jako sepiolit, wtedy nazywany był pianką morską. Wkrótce świat zakochał się w „białej bogini’ - bo tak określano nowe, sepiolitowe fajki idealnie zbierały kondensat, ale były kruche. Dlatego ich główki ochraniano siatką z drutu. Malowano na nich scenki erotyczne, dodawano elementy ze srebra i kamieni szlachetnych. Snycerze dorabiali bursztynowe ustniki.
Kariera morskiej pianki skończyła się jednak szybko - wyczerpano bowiem znajdujące się w Turcji jej pokłady. Niespodziewanie do łask wróciły fajki gliniane - za sprawą mechanizacji produkcji i zastosowania form do odciskania wzorów. Na przykład francuski producent Gambier proponował w katalogu aż 1600 rodzajów! Czego tam nie było: głowy znanych ludzi, zwierzęta, humorystyczne scenki, najnowsze zdobycze techniki, jak lokomotywa. Dziś fajki gliniane, porcelanowe i sepiolitowe to gratka dla kolekcjonerów.
Palacze ostatecznie wybrali drewno. Eksperymenty trwały wiele lat, do wyrobu fajek używano gruszy, olszy szarej, klonu polnego, drewna dereniowego i dębu tekowego. Fajki takie były jednak mizerne, szybko się przepalały. Aż w XIX wieku w Ajaccio na Korsyce ktoś stworzył fajkę z korzenia wrzośca, zwanego bruyere lub briar.
Twardy materiał o pięknych słojach okazał się ideałem. Fajka paliła się bardzo dobrze, podawała dym o idealnym smaku i temperaturze. Nadeszła nowa era.
Wyrób fajek z wrzośca jest pracochłonny, a sam produkt drogi. Miłośnicy dymu jednak nie oszczędzają. Marzeniem każdego jest posiadanie „brujerki” wyprodukowanej w firmie Alfreda Dunhilla, choć dużą estymą cieszą się także produkcje polskie. Od końca XIX wieku głównym ośrodkiem produkcji fajek w Polsce był Przemyśl. Tradycja fajkarska trwa w mieście do dziś. Jak za czasów Jakuba I palenie ciągle jest szkodliwe i państwo z nim walczy, ale popyt na fajki trwa. Bo przecież - cytując poemat Macieja Brodowicza z XIX wieku - „Jeśli już smakujesz w Nikocyany ziółkach, palże je przynajmniej w tureckich stambułkach”. Czyli po prostu w fajce.


Zdjęcie: CORBIS
Pan od fikusów
Syn żydowskiego kupca, kapista, uciekinier z lwowskiego getta, uznany malarz, który niemal nigdy nie pokazywał obrazów. Artur Nacht-Samborski - dla mniej zorientowanych ten, co malował fikusy.

Był rok 1957, w Muzeum Narodowym w Poznaniu otwarto wystawę malarstwa, której kuratorem był Zdzisław Kępiński. Pokazano obrazy Cybisa, Eibischa i Taranczewskiego. Osobną salę przeznaczono na malarstwo Artura Nachta-Samborskiego. Znalazło się tam jedenaście obrazów. To ewenement, bo wszyscy wiedzieli, jak niechętnie znany malarz i pedagog pokazuje swoje prace. A tu aż jedenaście. Reakcja krytyki i publiczności była entuzjastyczna. Malarz został odkryty na nowo.
Atmosfera sensacji wokół obrazów Nachta może dziwić. Ale przecież malarz za życia nie miał wystawy indywidualnej! Po prostu nie dał się na nią namówić. Nacht obrazów nie pokazywał „szczerze zainteresowanym profesjonalistom”, kolekcjonerów wybierał wedle własnego widzimisię, a „najmniejsze szanse mieli krytycy”. W jego mieszkaniu-pracowni przy Rynku Nowego Miasta było mnóstwo płócien, ale wszystkie stały odwrócone do ściany.
Kariera malarska Nachta-Samborskiego zaczęła się w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Wstąpił na ASP i studiował w pracowni Weissa. Naukę przerwał, by wyjechać z Jankielem Adlerem, także malarzem, do Berlina.
Po powrocie do Krakowa trafił w towarzystwo kapistów i ruszył z nimi do Paryża. Podobno wcześniej Bruno Jasieński chciał go zwerbować do jakiejś artystycznej grupy, ale w dniu wyznaczonego spotkania Nacht stwierdził, że woli iść na bal. Dla kapistów obowiązkiem było uczęszczanie na zajęcia ich opiekuna, Pankiewicza.
Nacht także się zapisał, choć do mentora miłością nie pałał. W każdy niedzielny poranek Pankiewicz miał wykład o sztuce w Luwrze, na który przybywali wszyscy członkowie Komitetu Paryskiego. Oprócz Nachta, który twierdził, że długo sypia i nie potrafi tak rano wstawać.
Życie towarzyskie artystów w Paryżu kwitło bujnie. Można tam było spotkać Pabla Picassa, Gertrudę Stein czy Ernesta Hemingwaya. Nacht malował, spędzał czas na rautach i balach (na słynnym balu kapistów pojawił się w pomalowanym na biało meloniku), wyjeżdżał z grupą na plenery. Najchętniej na południe Francji, do La Ciotat. Ale trafił i na Ibizę.
Tuż przed wybuchem II wojny światowej wrócił z obrazami do Polski. Przyjechał do rodziny z pełną świadomością nadciągającego konfliktu, przekonany, że w trudnych czasach trzeba być razem. 30 sierpnia 1939 roku dwudziestoosobowy klan Nachtów wyruszył na tułaczkę: przez Wołyń aż do Lwowa. Po wkroczeniu Niemców, trafili do lwowskiego getta. Nacht załatwił sobie aryjskie papiery na nazwisko Samborski. Wiedział, że pobyt w getcie skończy się śmiercią. Próbował ratować bliskich. Wyciągnął na aryjską stronę ponad dziesięć osób. Uciekli do Warszawy. Po wojnie malarz mógł wyjechać do Izraela, ale został. - Tu są kumple i jest robota - mówił.
Wojnę przetrwało także wiele obrazów Nachta. Wszystko dzięki malarzowi Juliuszowi Strzałeckiemu, który wydobył je ze strychu rodzinnego domu w Krakowie, przekupując dozorcę flaszką bimbru i na szybko malowanym portrecikiem jego żony. Strzałecki także namawiał artystę, by zgodził się zostać profesorem WSSP w Gdańsku. Ten się wykręcał, ale w końcu propozycję przyjął.
Nacht okazał się znakomitym pedagogiem. Uczył w Trójmieście, potem przeniósł się do Warszawy. W szkole zachował swoje gimnazjalne nawyki, nie lubił się przemęczać. Wolał robić korekty malarskie niż rysunkowe. Studenci go uwielbiali. Zdarzyło się kiedyś, że Nacht szedł wieczorem w okolicy Akademii i zauważył światło w swojej pracowni. Zajrzał, a w środku paru studentów biedziło się nad studium z modelu. Malarz modelkę pogonił, a umorusane farbami towarzystwo zabrał do Bristolu na kolację z szampanem.
Gest godny paryskiego bonvivanta zachował do końca życia, mimo otaczającej go siermięgi socjalizmu. Po mieście poruszał się wyłącznie taksówkami. Cierpliwie mókł w deszczu na postoju, ale do autobusu nie wsiadł.
W swoim mieszkanku na Rynku Nowego Miasta żył skromnie. Na dole miał kino, do którego czasem chodził - teatru nie znosił. Na parapecie leżała lornetka, przez którą lubił spoglądać na świat. Swoje obrazy pokazywał na całym świecie, między innymi w Genewie, Brukseli i Sztokholmie. Ludzie z łatwością rozpoznawali charakterystyczne kształty fikusów, które namiętnie malował. „A, to ten, co maluje fikusy” - pisał o reakcji przeciętnego widza krytyk. Pod koniec życia Nacht dostał propozycję wykładania na ASP w Poznaniu, nie zdążył z niej skorzystać. Zmarł na zawał serca 9 października 1974 roku. Stajuda pisał, że śmierć malarza najdobitniej unaoczniła mu wizyta w jego pracowni.
Była pełna kolorów, bo wszystkie obrazy ktoś poodwracał w kierunku widza.


Zdjęcie: „Donica z gałązkami i liśćmi na zielonym tle”, 1974 r., Galeria Arsenał w Poznaniu
Zgłoszenie chęci kupna obiektu
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem:
22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00)
email: [email protected]