Zrobił projekt własnego muzeum, rysuje plakaty, których nikt nie zamówił, a w wolnych chwilach łapie za narzędzia stolarskie i zbija meble. Stasys Eidrigevicius – artysta, który spróbował chyba każdej ze sztuk.
O, proszę, takie muzeum sobie namalowałem – Stasys znika gdzieś w zakamarku pracowni i powraca z płótnem. Niewielki obraz przedstawia budynek w kształcie splecionych ze sobą liter S i E. E to konstrukcja przypominająca tradycyjny drewniany litewski dom o spadzistym dachu. Przez niego – wedle wyjaśnień twórcy – przechodzić ma szklany korytarz, zawinięty w literę S, którym mogą chodzić zwiedzający.
Tylko jak w tak niewielkim domku pomieścić wszystko, co przez lata stworzył.
Trudno mu nazwać to, co robi. Skończył ASP w Wilnie, zajmował się po trosze malarstwem, grafiką, rzeźbą i ceramiką. Gdy przyjechał do Polski w 1980 roku, zasłynął jako ilustrator książek dla dzieci. – To była odskocznia od socjalizmu, ucieczka w świat baśni – opowiada. – Poczułem się w tym tak dobrze, że zilustrowałem trzydzieści pięć książek.
Gdy opowiadam, jak jego ilustracje do „Króla Kruków” straszyły mnie w dzieciństwie, odpowiada ze śmiechem: bo bajki są straszne. Nie tworzył dla dzieci, po prostu tworzył i tyle. Pracę tę nazywa „sztuką książki”, w której poezja łączy się z rysunkiem i razem tworzą kompletną całość.
O swojej twórczości mówi, że przychodzi falami i tak jak fala każdy kolejny temat odchodzi. Kiedyś robił ekslibrisy, potem jego rysunki publikowała „Polityka”. Nazywał je „poetyckimi dotknięciami szarego dnia” – tego zwykłego, peerelowskiego.
W złotych latach plakatu – osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – stworzył mnóstwo posterów do filmów i sztuk teatralnych. Miał czas fascynacji pastelami i malował tylko w tej technice. Napisał dwie sztuki teatralne, wystawił je, zrobił do nich scenografię i zagrał główne role. – Gdy przyjechałem do Polski, chciałem wszystkiego dotknąć, byłem szczerze zainteresowany sztuką – opowiada. I tak zostało. Nawet dziś ciągle chce dotykać nowego. Tak jak wtedy, gdy w Hiszpanii poszedł obejrzeć corridę, bo rysował ją Picasso. Był ciekaw, co takiego jest w tym widowisku. Specjalnie kupił bilety z najlepszymi miejscami, żeby być blisko i poczuć, dlaczego ludzie głodni są podobnych wrażeń. Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: Włodzimierz Wasyluk/Reporter/East News
Stanisław Gieżyński
Naftalina i koronki
Za tę szafę oddał własną wersalkę. Data 1793. Kolejne warstwy farby wystają jak halki spod sukni. Wojtek nie jest zwykłym antykwariuszem. Lubi swoje meble tak bardzo, że nie zawsze potrafi się z nimi rozstać.
Żeby trafić do galerii we wsi Proszówka, trzeba mieć niezłego nosa. Nie ma szyldu, dom stoi przy drodze, która najpierw prowadzi do Młyńska, a potem donikąd. W drzwiach – anioły wyglądające, jakby czekały w kolejce. Wnętrze ma łukowo sklepiony sufit. Raz wpuszczone tu światło wlewa się do półmisków, pater, kielichów i prześlizguje po ręcznie toczonych garnkach.
Wojtek ustawia na podłodze świece. Tłumaczy, że starość woli światło pełne niedomówień. Stół, jak nestor rodu śląskich grafów, unosi ciężar trzystuletniego tabernakulum, które Wojtek uratował z remontowanego kościoła. Obok ważąca kilkadziesiąt kilogramów skrzynia-matrona z litego dębu z wypisanym drżącą ręką „Anno 1735”. W środku zapach naftaliny, na zewnątrz, na bocznej ścianie monogram „MK” (inicjały syna Wojtka, przyszłego właściciela skrzyni).
– Ta dębowa szafa ma ze sto lat. Posłuchaj, drzwi nawet nie skrzypią – mówi Wojtek. Do każdego mebla podchodzi jak do przyjaciela, a gdy dotyka frontów, półek, kutych zamków, to jakby pieścił kochankę. Myślę: kolekcjoner-maniak.
Ale to również detektyw, negocjator i socjolog, bo tropi, ustala ceny, a nierzadko musi uciec się do psychologicznych podstępów, by przekonać do siebie handlarzy i zbieraczy starzyzny. Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie i stylizacja: Gutek Zegier
Natalia Gańko-Lsaka
Zabawa luksusem
Gdy Martin Brudnizki zaprojektuje kolejną restaurację, pielgrzymują do niej gwiazdy. Kiedy urządzi komuś dom, kolorowe magazyny walczą, żeby go pokazać.
Pracuje z niemiecką precyzją, praktycznie niczym Skandynawowie, i z ułańską fantazją – jak Polacy. W końcu jego matka jest Niemką, ojciec Polakiem, a rodzinny dom to Szwecja.
Styl tego trzydziestolatka nazywany jest często minimalizmem de luxe: jego wnętrza nie są przeładowane meblami, tkaninami czy dekoracjami, ale za to urządzone rzeczami ekskluzywnymi. Chętnie używa skóry, moheru, kaszmiru i… kontrastów. Jeśli dom ma drewniane belki, to ściany są ze szkła, jeśli stoją w nim antyki, a na podłogach leżą kosztowne dywany, to obok pojawiają się współczesne rzeźby, a na murze surowy tynk.
A wszystko skąpane w tysiącach kolorów. Jak w apartamencie Ruston Mews, gdzie z żółtego korytarza wchodzi się do sypialni, w której stoi różowy fotel, łóżko z zagłówkiem w pastelowe paski, a na ścianie wisi granatowy plakat perfum Chanel.
Nawet jeśli urządza restaurację, robi to z takim wdziękiem, że można się w niej poczuć jak w domu.
O klubie-barze Abigail’s Party w Soho, który zrobił wspólnie z brytyjskim projektantem Andrew Norreyem, krążą legendy. Wnętrze podzielili na pokoje: salon z witrażowym oknem od Tiffany’ego i kominkiem z granitu, jadalnię, bibliotekę oraz sypialnię z trzema ogromnymi marokańskimi lampami, które przypominają skamieniałe ananasy.
Martin skończył dopiero co szkołę na londyńskiej architekturze wnętrz, gdy Norrey namówił go do zaprojektowania baru. Plan był prosty: zabawa, zabawa i jeszcze raz zabawa. – Wystarczy, że na zewnątrz jest ciemno i deszczowo. Po co jeszcze bardziej przygnębiać ludzi? – tłumaczył Brudnizki, wybierając do tego klubowego wnętrza energetyczne pomarańcze i czerwienie.
Po tak udanym debiucie posypały się propozycje od Versacego, Tiffany’ego i słyn-nego duńskiego restauratora zabytków Mogensa Tholstrupa.
Odkąd poznał Norreya, Martin jest też bardziej skory do... żartów. Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: Aleksandra Public Relations
Monika Utnik-Strugała
Ciepły drań
Abnegat, kobieciarz, pijak, twórca o dziecięcej niemal wrażliwości, wielki mistrz drzeworytu. Jerzy Panek, krótko mówiąc, artysta pełną gębą.
Jak wezmę do ręki dłuto, to jestem drań. Ostro, nie ma hecy, dechę haratam; tu każdy ruch jest nieodwołalny – opowiadał o swojej pracy Jerzy Panek. Panek zaczął „haratać dechy” gdzieś w 1952 roku. Mieszkał w małym mieszkanku z bratem i jego rodziną, więc na malowanie brakowało miejsca. Był za to stół jadalny, doskonale nadający się do pracy w drewnie. I tak Jerzy został drzeworytnikiem, jak się później okazało – światowej sławy. A przy okazji także legendą artystyczno- -towarzyską Krakowa, o której do dziś krążą na mieście opowieści.
Erotyczne impulsy
Rysować zaczął jako nastolatek – jak twierdził, pod wpływem impulsu natury erotycznej. Spodobała mu się bowiem sąsiadka, i by wywrzeć wrażenie, namalował jej portret. Poszedł na studia artystyczne w Krakowie jeszcze przed wojną, dokończył je już po. Kształcił się u Eugeniusza Eibischa, z którym łączyły go dziwne relacje, bo profesor co i raz Panka ze szkoły wywalał, a potem znów przyjmował. Sam zainteresowany twierdził, że to wszystko wina dozorcy w domu Eibischów, któremu po jakiejś zakrapianej imprezie dał w mordę, co skończyło się awanturą z profesorem. Były i inne niesnaski, ale Panek jednak studia ukończył.
Zauważono go na legendarnej wystawie w warszawskim Arsenale w 1956 roku – wtedy jeszcze jako malarza. Wkrótce potem wyjechał na stypendium do Chin. Jak stał, z paczką papierosów i szczoteczką do zębów, zabierając jedynie narzędzia do pracy. Daleki Wschód zrobił na nim ogromne wrażenie. W Polsce i na Węgrzech szalała polityczna zawierucha, a tu cisza, spokój i starożytna kultura. Fascynowała go twórczość ludowa, kaligrafia i stare pieczęcie. W hotelowym pokoju „haratał dechy” inspirowane tym, co zobaczył. Gdy wrócił, pozostały mu chińskie nawyki: gotował jedzenie z sosem sojowym i pijał zieloną herbatę. Oczywiście poza wódką, bo był to jego ulubiony napój.
– Ja wina nie piję, tylko wódkę – mawiał artysta. – Wódka rozmiękcza, wódka daje życie, wódka to jest cudo. Owo cudo krążyło w żyłach Panka regularnie i stawało się powodem rozlicznych przygód. Kulminacyjnym momentem była afera, którą rozpętał na balu ASP w 1968 roku (jakiś czas wykładał na tej uczelni). Zjawiły się na nim szychy z partii, uczelni i Panek, już dobrze zawiany, ubrany w pożyczony garnitur i biały kapelusz. Na salę wkroczył z okrzykiem: „Czołem, konfidenci!”. Tym samym zakończyła się jego kariera naukowa. Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: Jerzy Panek, „Autoportret z czerwonym cieniem”, 1999 r., Rempex
Stanisław Gieżyński
Melodie
Co łączy afrykańskie instrumenty, szwajcarskich zegarmistrzów i specjalistów od dziergania koronek? To proste – najważniejszy muzyczny wynalazek XVIII wieku: pozytywka.
Początki są wielce tajemnicze. Oto Europa, od dawna zafascynowana mechaniczną muzyką, zachwyca się dźwiękami katarynek i carillonów (kurantów), mechanicznych trębaczy i pianistek, dzwonków i wiatrowych organów. Urządzenia są jednak duże i drogie, a na dodatek grają jedną tylko melodię. Zegarmistrzowie biedzą się nad upychaniem mechanizmów do zegarów i tabakier, bo posiadanie grającego cacka to ostatni szał mody. Pomoc przychodzi z najmniej oczekiwanego kierunku: oto na fali fascynacji podróżami coraz więcej śmiałków zapuszcza się w odległe krańce globu. Gdzieś w drugiej połowie XVIII stulecia do Europy dociera z równikowej Afryki Zachodniej zabawna ciekawostka: tradycyjny instrument muzyczny zwany sanzą. Niedługo potem genewski zegarmistrz Antoine Favre pokaże członkom Société des Arts swój nowy carillon – mechanizm grający, wypisz, wymaluj, podobny do sanzy.
Grające klejnoty
Trudno dociec, czy zegarmistrz z Genewy kiedykolwiek widział instrument z Konga czy Zairu, ale podobieństwo jest uderzające. Sanza zbudowana jest z żelaznych lub drewnianych prętów o różnej długości ułożonych koło siebie i przymocowanych do deseczki albo pudła rezonansowego. Gra się na niej, trącając kciukiem pręt, który drgając, wydaje dźwięk. Im krótszy pręt, tym wyższy dźwięk. Antoine Favre pokazał członkom Towarzystwa Sztuki blaszane pudło, w którym znajdowały się odpowiednio ułożone metalowe pręciki z haczykami na końcu. Zegarkowy mechanizm sprężynowy obracał płytką z otworami, która w odpowiednim momencie wprawiała w drgania pręty. Przy odrobinie zręczności można było skonstruować urządzenie naprawdę niewielkich rozmiarów. Członkowie Towarzystwa Sztuki byli zaintrygowani i delegowali swych komisarzy do dokładnego zbadania nowego rodzaju carillonu, który „może być użyteczny w zegarmistrzostwie”. Więcej w miesięczniku „Weranda”
Zdjęcie: pozytywka skonstruowana przez amsterdamskiego wynalazcę instrumentów muzycznych D.N. Winkela w 1810 r., www.museumspeelklok.nl
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem: 22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00) email: [email protected]