Strona korzysta z plików cookies. Zamknięcie tego komunikatu oznacza zgodę na ich zapisywanie na Twoim komputerze. Dowiedz się więcej. Zamknij
Dusza nomada
Paola Navone to niespokojny duch. Od trzydziestu lat wędruje – fizycznie i duchowo. Szuka inspiracji, podpatruje. Mówi, że jest uosobieniem tego, co południowe, ale czuje się w części Azjatką. Zaczynała od eksperymentu, prowokacji i antydesignu. Teraz miesza ze sobą tradycję ze współczesnością, etniczne inspiracje z wielkomiejskim życiem. Znak firmowy – błękit we wszelkich odcieniach, dla niej nieomal fetysz.
– Dziś ludzie pragną tego, co pewne i bezpieczne. Sama nigdy tego nie potrzebowałam, ale rozumiem wymagania innych – tłumaczy projektantka. – Nie cierpię zastoju, a kocham przypadki – mówi Paola. – Na dodatek mam sporo szczęścia.
Trzeba jednak dodać, że ma także wyczucie rynku. Jako pierwsza zaproponowała bardzo duże meble do wnętrz typu lounge. Była pionierką „shabby chic”, czyli nadawania starym formom nowych znaczeń. Wprowadzona przez Gervasoniego w 1997 roku słynna seria Otto przez dwanaście lat stanowiła jedną trzecią przychodów firmy.
Czasy eksperymentów dawno się skończyły. Dziś Paola ma własny styl inspirowany sztuką etniczną. Przykładem może być zaprojektowana dla włoskiej Falper seria łazienek Peace Hotel. A zaczęło się od chińskiej ramy do lustra i pobytu w Szanghaju, w najlepszym w owych czasach hotelu o nazwie Peace Hotel. Paola opowiada, że stał nad rzeką i pełen był chińskiego art déco. Ot, i cała filozofia, czy raczej – cała Paola Navone. – Nie projektuję rzeźb, nie jestem artystką – zaznacza. – Nie chcę także szokować odbiorcy. Przedmioty, które wymyślam, mają wejść do domu klienta i stać się jego częścią.


Zdjęcie: fotel i parawan Black dla Gervasoni, Studio Forma 96
Górnik w lesie
Jak trzeba, to trzeba – a ja czuję, że trzeba. Tak swoją ponadtrzydziestoletnią pracę twórczą podsumowuje grafik Jan Nowak. Zaczynał w kole plastycznym przy kopalni Katowice, gdzie przepracował dwadzieścia siedem lat, z czego dużą część pod ziemią.
Pana Jana zainteresowała grafika, choć niektórzy dziwili się, że nie chce pracować „w kolorze”. – W grafice też jest kolor – przekonuje. – Po prostu trzeba go sobie wyobrazić. W mieszkaniu artysty na pierwszy rzut oka trudno znaleźć ślady jego twórczości. Od razu za to rzucają się w oczy myśliwskie trofea. Bo pan Jan poluje, czy raczej – jeździ do lasu. Fascynuje go przyroda, zmieniające się pory roku. Górników na jego pracach jak na lekarstwo, choć zdarzają się motywy typowo śląskie: zapomniane już familoki, gdzie mieszkały rodziny razem z całym żywym inwentarzem. Jednak najważniejsza wydaje się natura i wyjazdy do lasu. – Kiedyś chciałem zapolować na dzikie gęsi – opowiada artysta. – Spędziłem w szuwarach tydzień, ale jakoś nie mogłem zdobyć się na strzelanie. Za to po powrocie zrobiłem grafikę.
Inspiracją może być dla niego wszystko. Swego czasu często bywał w krakowskiej Jamie Michalikowej. Zrobił potem grafikę przedstawiającą trzy kobiety przy kawiarnianym stoliku. Na jakimś wernisażu jedna pani krytyk pomyślała, że to ilustracja do „Trzech Sióstr” Czechowa. A to po prostu życie – obserwacja. Innym razem na plenerze w Jurgowie zrobił zdjęcie góralowi, bo zaintrygowała go jego twarz. Za rok przywiózł portret – grafikę i podarował zdumionemu gospodarzowi.
Jan Nowak trzyma w pracowni karteczkę, na której ma wypisane wszystkie nazwy, jakimi obdarzano artystów takich jak on – nieprofesjonalnych. Mówiło się m.in.: niedzielni, naiwni. Żartuje, że absolwent ASP po latach studiów ma jeden tytuł, a on aż trzynaście.
Gdy jedziemy samochodem przez Katowice, ożywia się. Tu kamienice, tam kościół, gdzie indziej przed wojną stał dom wielkiego bogacza, co kazał drewnem ulicę wykładać, bo mu powozy zbyt hałasowały pod oknem.
– Ja jestem stąd, ze Śląska. Urodziłem się w Katowicach, mój ojciec pracował w tej samej kopalni. Nawet przez jakiś czas byłem jego sztygarem – dodaje. Najważniejsze są korzenie i tożsamość, bo bez nich nie ma nic. Kiedy podczas ostatniego spisu powszechnego przyszli do grafika ankieterzy, kazał się zarejestrować jako osoba narodowości śląskiej.
Żona wybrała narodowość polską, bo nie pochodzi stąd. – I tak się okazało, że żyję w małżeństwie mieszanym – śmieje się artysta.

Zdjęcie: „Święta Barbara”, 2003 r., Muzeum Śląskie w Katowicach.
Fabryka marzeń
Andrzej to człowiek orkiestra. Maluje, rzeźbi, urządza domy, świetnie gotuje. Sam robi farby z naturalnych pigmentów, na podłodze ma beton zmieszany z marmurowym pyłem, a o jego jagnięcinie w smardzach krążą legendy.

Andrzej Pietrzyk bliski jest miłośnikom sztuki we Francji czy w Austri. W Polsce to artysta prawie nieznany. Studiował rzeźbę na ASP w Petersburgu – na pracę dyplomową wybrał... Ignacego Paderewskiego. Była to pierwsza po wojnie rzeźba pomnikowa tego kompozytora i polityka. W chylącym się ku upadkowi ZSRR odebrano ją jako prowokację. Potem wyjechał na stypendium francuskiego rządu i na kilka lat został w Paryżu. Od dziecka uwielbiał wszystko, co francuskie, kolegom na podwórku powtarzał zdania zasłyszane we francuskim radiu, nic z nich nie rozumiejąc. Po drodze był jeszcze Berlin, aż trafił do Linzu. Jak na artystę nietypowo. Wszystko przez kobietę i choć tamta historia to już przeszłość, artysta w Austrii pozostał.
Mieszka i pracuje w lofcie, w którym kiedyś mieścił się skład farb. To tutaj powstają ogromnych rozmiarów rzeźby i płótna. Artysta skupia się na człowieku i jego relacjach z innymi – ze światem, przeznaczeniem i Bogiem. Ostatnio pracuje nad cyklem „Dreaming” i „La tete noire” – są to olbrzymich rozmiarów głowy, w których mogłyby się zmieścić nawet trzy osoby.
Na płótnie znalazły się już m.in. „J’aime l’eternel” (Kocham Wieczność) – abstrakcje mistyczne w niebieskiej tonacji, oraz „Les grandes lignes” (Wielkie Linie), seria przedstawiająca dokonania nieprzeciętnych ludzi za pomocą linii. A wszystko zaczęło się od fascynacji biografią Napoleona.
Stosuje różne techniki, często własnego pomysłu, postarza faktury i niczym alchemik wytwarza farby, które jego obrazom nadają niepowtarzalny blask i metaliczność.
Z artystycznym rozmachem Andrzej urządza też domy. Gdy przez jakiś czas pracował jako projektant, wymyślił dla klienta podłogę i żeby ten zobaczył, jaki będzie efekt końcowy, położył ją we własnym lofcie. To bardzo efektowny polerowany beton z pyłem marmurowym, barwiony naturalnymi pigmentami. Ciekawy jest też portal ze stali nierdzewnej. W kuchni ma betonowy blat i tafle szkła zamiast kafelków.
Wśród przyjaciół słynie również z talentu kulinarnego. Przygotowuje prawdziwe uczty dla podniebienia – dania kuchni całego świata: włoskiej i francuskiej, tajskiej i chińskiej, ale także własne wariacje. Jedną z ulubionych potraw jest gicz jagnięca w smardzach. Jak zapewniają znajomi – palce lizać! Poza sztuką i kuchnią ma słabość do pewnej czarnej damy o imieniu Anikusza, rosyjskiego teriera, bez którego nigdzie się nie rusza. Razem podróżują do Carrary po marmur, na Korsykę wypocząć i do Jędrzejowa, do rodziców na święta. Rosyjskie imię suki to wspomnienie ze studiów w Petersburgu. Andrzej był tam ulubieńcem słynnego profesora
Michaiła Konstantynowicza Anikuszyna. Mógł u niego studiować jako jeden z nielicznych cudzoziemców.


Zdjęcie i stylizacja: Joanna Siedlar
Cukier na stół
Na co dzień trzymano go w apteczce, razem z ziołami i wszelkiej maści nalewkami. Mówiono na niego „kanar”, bo pochodził zazwyczaj z Wysp Kanaryjskich i był horrendalnie drogi. Rafinat wytwarzano z trzciny cukrowej. Dopiero w latach 40. XIX wieku ruszyła produkcja cukru z buraka. Nic dziwnego zatem, że ten smakołyk na stół trafiał tylko z okazji towarzyskich spotkań przy herbacie. A i tam nie zawsze był bezpieczny, bo jak zauważa Makuszyński: „czasem się zdarzało, że gość ukradł srebrną cukiernicę, nie dla srebra, oczywiście! Tylko, by dostać się do cukru”. Przez wieki był więc cenniejszy niż złoto i dlatego zasłużył na stosowną oprawę. Cukier w kawałkach podawano w prostych, ceramicznych naczyniach przypominających wazki, utłuczony na miałko zaś - w czymś na kształt dzisiejszych solniczek. Były wysmukłe, tralkowe, zwieńczone ażurową nakrywką. Służyły zwykle do posypywania cukrem owoców, choć popularne było też picie słodzonego wina.
Cukiernice jako samodzielny przedmiot użytkowy pojawiły się w XVIII wieku. Najczęściej ze srebra, czasem złocone, później platerowane. Miały owalny, pękaty kształt, sadzano je na czterech nóżkach i zdobiono rokokowymi motywami. Taka owalna forma zachowała się jeszcze do lat 80. XIX stulecia, jednak ornamenty były już skromniejsze. Często dekoracyjne pozostawały tylko nóżki, przybierające kształt liści akantu. Inny popularny model to cukiernica w kształcie sześcianu, złocona od wewnątrz. Czasem zachowywano „czystą formę”, kiedy indziej pokrywano skrzyneczki motywami roślinnymi, na wieczku zaś kładziono fikuśne sterczynki, które również pełniły rolę uchwytów. Cukiernice skrzynkowe przeszły przez cały XIX wiek ciekawą metamorfozę. Około roku 1800 miały lekko wypukłe wieczko, bez ornamentów. Potem do łask doszły szkatuły ze ściętymi narożami, dekorowane roślinnym fryzem. Wieko i boki zdobiły odbijane ze sztancy srebrne plakiety z motywami kwiatowymi, rogami obfitości i wieńcami.
Nieodzownym elementem każdej cukiernicy było niewielkie zamknięcie na kluczyk. Jego użyteczność wyjaśnił nam już Kornel Makuszyński, dodając przy okazji, że „uczciwa kucharka, choćby nigdy nie tknęła pieniędzy, zawsze kradnie cukier”. Zameczki z ozdobnymi szyldzikami zniknęły z cukiernic dopiero u schyłku XIX wieku.
Cukiernice stały się rodzinnymi skarbami, przekazywanymi z pokolenia na pokolenie; chętnie dawano je w prezencie, zawłaszcza ślubnym.
Wraz z nadejściem XX wieku pojawiły się cukiernice secesyjne, dekorowane motywami roślinnymi. Gdy królowało art déco, uproszczono ornament i większą uwagę przywiązywano do samej formy. Cukiernice przybierały wymyślne kształty inspirowane geometrycznymi figurami czy ludowymi motywami. A potem przyszła wojna i jak pisał Makuszyński: „(ludzie) robili gorzkie dowcipy, gryźli siebie i innych, mieli fałszywe orientacje polityczne i czegoś im ciągle było brak. Cukru oczywiście!”.
Dlatego postąpmy, jak doradzał pisarz: jedzmy cukier na poprawę humoru, a przede wszystkim sprawmy sobie piękną cukiernicę. Na wszelki wypadek taką zamykaną na kluczyk. Kto wie, czy w domu nie czai się jakiś łasuch.


Zdjęcie: BULLS PRESS MEDIA
Wieczny tułacz
Wróg publiczny III Rzeszy, niespełniony artylerzysta i podmiot liryczny kilku wierszy – to tylko niektóre z ról, jakie odegrał Jankiel Adler. Oczywiście poza główną – awangardowego malarza.

Całe zamieszanie przez jednego malarza pokojowego o nazwisku Hitler. Gdyby nie on, Jankiel Adler zostałby najpewniej jednym z najbardziej znanych niemieckich malarzy XX wieku. Nic z tego nie wyszło – Adler zbytnio czuł się Żydem, Hitler za bardzo tej nacji nienawidził. Ustąpił słabszy: artysta opuścił Trzecią Rzeszę i do końca życia nie chciał słyszeć o powrocie. Wcześniej jednak przysłużył się dwóm skrajnym sprawom: rozwojowi awangardowej sztuki w Niemczech i hitlerowskiej propagandzie, która owe wynalazki piętnowała. W tej drugiej rzecz jasna nie miał nic do powiedzenia, bo po prostu użyto jego obrazów. Paradoksalnie malarstwo Jankiela Adlera było najbardziej oglądane właśnie wtedy, gdy na ulicach miast i miasteczek szalały antysemickie bojówki SA.
Pochodził z Tuszyna koło Łodzi, w młodości mieszkał w Belgradzie, gdzie uczył się zawodu grawera, wreszcie trafił do Barmen (obecnie Wuppertal) w Niemczech. Trwała I wojna światowa, gdy rozpoczynał naukę w szkole artystycznej.
Mieszanka niewątpliwego talentu malarskiego i politycznych fascynacji (był świadomym Żydem i zwolennikiem walki klas) doprowadziła do powstania założonej przez Adlera, Mojżesza Brodersona i Marka Szwarca grupy Jung Jidysz. Rzecz działa się w Łodzi, Adler miał już za sobą artystyczny romans z awangardową grupą niemiecką Junge Rheinland. Przyjaciele organizowali wystawy, wydawali pismo artystyczno-literackie, pisali manifesty.
Działania Jung Jidysz zwróciły uwagę krytyki na prace Adlera. „Głos Polski” notował: „Świeżość młodzieńcza bije z obrazów Adlera, który należy do artystów najoryginalniejszych”. Nic dziwnego, że żywiołowy Adler nie zamierzał spoczywać na laurach. W 1920 roku wyjechał do Berlina, by rzucić się w wir życia towarzyskiego i artystycznego.
Malował sporo, choć sam mówił, że wiele z tego to „gips i puder, robione na sprzedaż”. Jeśli miał pieniądze, bawił się w najlepszych lokalach, często spędzając noce w wykwintnych hotelach. Do zaprzyjaźnionych domów przychodził bez zapowiadania się, czasem nawet właził, nie pukając. Gdy był spłukany, pożyczał pieniądze od przyjaciół. Zachował się list malarza do Artura Kaufmanna z prośbą o pożyczkę na bilet kolejowy do Berlina – krótka notka ilustrowana szkicem zatroskanego faceta siedzącego na walizkach.
W tym mniej więcej czasie malarz poznał Betty Kohlhaas, swoją towarzyszkę życia, z którą doczekał się później córki Niny. Nie ustatkował się bynajmniej, był w ciągłym ruchu. Brał udział w wystawach, podpisywał awangardowe manifesty. W 1925 roku przyjął zlecenie na wykonanie malowideł ściennych w planetarium w Düsseldorfie, za co otrzymał 5 tysięcy marek w złocie.
Tymczasem polityczny klimat w Niemczech zaczął się zmieniać, czego Jankiel początkowo nie zauważał. Był znanym twórcą, przyjaźnił się z Klee i Kandinskym, pomniejsi malarze zabiegali, by zamienić się z nim na najdrobniejsze chociaż obrazki, bo zaszczytem było mieć jakikolwiek jego malunek. Tuż przed wyborami w 1933 roku artysta podpisał otwarty apel o niegłosowanie na faszystów. Zaczęły się szykany. Jego brat Emil został przed własnym domem wychłostany przez SA jako komunista. Adler wyjechał w końcu do Paryża.
W Niemczech pozostało mnóstwo prac malarza, zawzięcie wykorzystywanych przez hitlerowską propagandę. Część kolekcjonerów z obawy przed prześladowaniami zniszczyła jego obrazy. Sporo się jednak zachowało, bo w Warszawie i w Łodzi zrobiono dużą wystawę Adlera. Malarz przyjechał z Paryża, a organizatorom udało się wydostać od hitlerowców prawie 60 płócien. Adler został w Polsce, popadł jednak w depresję. Narzekał, że muzeów nie obchodzą jego obrazy. – Kto z nich interesuje się żyjącym artystą, kto myśli, z czego on ma żyć – biadolił. W pewnym momencie, w przypływie dziwnie bojowych nastrojów, chciał nawet jechać do Hiszpanii, by tam walczyć w Brygadzie Dąbrowskiego.
Wybuch kolejnej wojny zastał Adlera w Cagnes sur Mer. Mieszkał sam, z niewiadomych powodów jego przyjaciółka z córeczką zostały w Niemczech, gdzie czasem je odwiedzał. W 1940 roku wstąpił do formowanej we Francji polskiej armii. Szkolił się na artylerzystę. Epizod wojenny był krótki: spod Dunkierki został ewakuowany do Anglii, potem trafił do Szkocji. Tam zdiagnozowano u malarza chorobę serca, która czyniła go niezdolnym do walki. Wrócił do malowania, poznał Kurta Schwittersa i Oscara Kokoschkę. Wystawiał i uczył malarstwa, miał przyjaciół wśród młodych malarzy i literatów (np. Dylana Thomasa!), ale jego prace nie znajdowały poklasku wśród krytyków. Adler malował coraz bardziej abstrakcyjne, mroczne i monumentalne prace.
Malarzowi udawało się jakoś wiązać koniec z końcem, a jeden bogaty armator, miłośnik malarstwa, podarował mu nawet niewielki domek pod Londynem. Tam też zmarł na serce w 1948 roku. Zostały po nim obrazy oraz kilka wierszy stworzonych na jego cześć. Poeta Michael Hamburger napisał „Kwitnący Kaktus. In memoriam Jankel Adler”, George Barker zaś „Sonet do Jankiela Adlera”. Ostatnie strofy wiersza brzmią: „Tak. Wszystko to wiem, lecz czemu rzeczy ulegają twemu mesmeryzmowi? Bo jesteś nieobecnością”.


Zdjęcie: „Śpiący nad Talmudem”, 1927 r., cw 70 000 zł, REMPEX
Zgłoszenie chęci kupna obiektu
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem:
22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00)
email: [email protected]