Na początku były… „Zasady marksistowskiej filozofii nauki”. Rafał Strent zaprojektował okładkę tej książki. Była to jedna z pierwszych poważnych prac, jakie wykonał.
Książki zawsze były ważną inspiracją artysty. Literatura to jednak nie tylko tekst, ale i ludzie. Poznał kiedyś w barze Rafała Wojaczka. Poeta, oczywiście podcięty, wędrował od stolika do stolika i wsadzał rękę w cudze jedzenie w nadziei, że ofiara porzuci swój posiłek. Malarz zaproponował po prostu, że się z nim podzieli. Tak się zaczęła znajomość. Wojaczkowi i jego poezji poświęcił potem serię grafik. Nieco inaczej miała się sprawa z Bohumilem Hrabalem. Strent był z wystawą w Czechach, akurat okazało się, że jeden z miejscowych zna Hrabala, umówili się zatem wszyscy na piwo.
Profesor Strent mówi o sobie, że ma malarską naturę. Nie może się pozbyć przywiązania do koloru i zmieniania kompozycji kolejnych swoich prac. – Dla grafika powtarzalność jego pracy to cnota, dla malarza wprost przeciwnie – tłumaczy. Dlatego jego odbitki różnią się jedna od drugiej, bo natura malarska jest jednak silniejsza.
Oprócz malowania i tworzenia grafik artysta uczy na ASP i zasiada w licznych komitetach, radach i jury konkursów. Na pytanie kiedy znajduje czas na własną sztukę, uśmiecha się i kręci głową. – Sam nie wiem. Zostają mi chyba tylko wieczory i weekendy.
Uwaga… oto idzie najmłodsza generacja polskich projektantów wnętrz, mebli i przedmiotów. Jacek Jaskóła i Rafał Grudziąż, choć jeszcze przed trzydziestką, mają już pękate portfolia. Mimo że ich dyplomy są jeszcze ciepłe – obaj skończyli Wydział Architektury na Politechnice Warszawskiej – każdy otworzył już własną pracownię. Tworzą współpracując.
Projektują zachłannie, totalnie, najchętniej dom, jego wnętrze i każdy detal, od tapety aż po szklankę. Są bezkompromisowi, do swoich pomysłów potrafią przekonywać wiele miesięcy.
Ulubionym projektantem chłopaków jest nieprzewidywalny Steven Hall. Pomysły Jacka i Rafała też trudno odgadnąć – bo czy regał musi mieć wszystkie ściany – nie musi, tak jak Nono 33.
Pracują nietypowo – spotykają się zawsze w tej samej restauracji, bo co tu wymyślą, zdobywa jakąś nagrodę. Kreślą na serwetkach, dyskutują, jeden rzuci hasło, drugi coś dołoży i rodzi się pomysł. W taki sposób dokonali na przykład zamachu na... meblościankę. Na konkurs Centrum Designu wysłali projekt wysokiego budynku – meblościanki w skali XXL. Pierwsze nagrody dostali już podczas studiów. Właściwie wszystkim, do czego się wzięli, jurorzy byli zachwyceni, jak chociażby modernistycznym budynkiem Zarządu Transportu Miejskiego w Warszawie (2007 r.). Potem ruszyła lawina zleceń – projektowali biura dla Philippa Morrisa, Mercedesa, centra sportowe, modne kluby w Warszawie oraz Frankfurcie, wnętrza inspirowane latami 60., meble.
Wolnego czasu nie mają zbyt wiele, ale gdy się już znajdzie... Rafał odpoczywa równie intensywnie, jak pracuje – od 15 lat uprawia taekwondo. A Jacek spaceruje z ukochaną retrieverką Vespą od warszawskiej Starówki aż po „pączki” na Chmielnej. Jak widać współczesny design ma wiele twarzy.
Zdjęcie: Nodo 77, archiwum pracowni NOTODO.
Sylwia Urbańska
Prusz portrecista
Tadeusz Pruszkowski był człowiekiem orkiestrą. Malował, grał na skrzypcach, śpiewał, reżyserował, kręcił korkociągi.
Nazwisko tego znanego malarza i profesora otwierało w Kazimierzu każde drzwi i z miejsca zjednywało sympatię mieszkańców, a i studenci przepadali za nauczycielem, którego pieszczotliwie zwali Pruszem albo Grubasem.
Niepokorny był od urodzenia, czyli 5 kwietnia 1888 roku. Zawsze rozpierała go energia, trudno mu było wysiedzieć w jednym miejscu. Rok po tym, jak zaczął studia malarskie w pracowni Krzyżanowskiego (1907 r.), wyjechał w podróż do Francji, Szwajcarii i Algierii. Najmilej wspominał Paryż – tam poznał swoją przyszłą żonę i muzę, Zofię Katarzyńską, a krążąc godzinami po galeriach i muzeach, odkrył największą miłość życia – malarstwo mistrzów niderlandzkich. Potem niezmordowanie wpajał tę miłość do holenderskiej tradycji swoim studentom, którym poświęcał się bez reszty. Bez akademickiej dyscypliny, raczej w towarzyskiej atmosferze zmuszał do doskonałego opanowania technik malarskich, bo twierdził, że najwybitniejszym dziełom sztuki zawsze towarzyszy doskonały warsztat.
A jak malował sam mistrz? Zaczynał od scen historycznych. Potem zasłynął głównie z portretów – żony i znanych osobistości jak Narutowicz, Piłsudski, Żeromski.
Na pierwszy z kazimierskich plenerów w 1923 roku, które z czasem przeszły do historii, do Prusza przyjechali m.in. Antoni Michalak, Jan Gotard, Jan Wydra, Jan Zamoyski. Dyscyplina była wręcz wojskowa. Studenci wstawali o 4.30, aby już pół godziny później malować w plenerze. Przed śniadaniem o 7.30 zjawiał się profesor na pierwsze korekty. Potem razem szli na rynek do restauracji pana Frankowskiego w domu Pod Św. Krzysztofem. Następnie znów zajęcia w plenerze. I tak aż do wieczora. Po pracowitym dniu artysta zapraszał wszystkich do swojego domu albo na taras hotelu rodziny Berensów, gdzie godzinami mógł rozprawiać o swoich artystycznych pasjach, miłości do Halsa i Rembrandta, o aktualnych wydarzeniach kulturalnych, wystawach i najnowszych kierunkach w sztuce.
Słusznie uznawano Pruszkowskiego za odkrywcę Kazimierza. Nie tylko miał tu drugi dom, ale był kimś w rodzaju honorowego burmistrza – gdzie się tylko zjawił, rozsławiał miasteczko. Profesor Pruszkowski uczynił z Kazimierza obowiązkowy plener dla każdego szanującego się malarza.
Pisywał do gazet, lubił muzykę, teatr, przepadał za kobietami. Dał się też poznać jako reżyser, operator i producent. Był zapalonym amatorem rajdów samochodowych i pokazów samolotowych Miał nawet własną awionetkę. Raz o mało co nie zginął podczas podniebnych akrobacji – zepsuł się silnik, samolot spadł na ziemię i przekoziołkował. Malarz wylazł spod maszyny i szczęśliwy, że jest cały i zdrów, spytał chłopów, którzy nadbiegli z pola, gdzie wylądował, bo nie znał okolicy. A oni na to całkiem poważnie, że w raju. Prusz się zaniepokoił i pyta jeszcze raz, jak się nazywa ten majątek i do kogo należy. A chłopi odpowiadają, że to „Raj” i należy do Tadeusza Pruszkowskiego. Malarz się załamał i półprzytomny dał się zaciągnąć do dworu, którego właścicielem w istocie okazał się Tadeusz Pruszkowski, jego imiennik. Hojnie ugoszczono go i w końcu przekonano, że się jednak uratował i jest na ziemi.
Niestety nie dane mu było długo cieszyć się życiem. Kiedy wybuchła wojna, przeniósł się z rodziną do Warszawy. Ukrywał Żydów. Opowiadał, że nigdy nie da wziąć się żywcem. W nocy z 30 czerwca na 1 lipca 1942 roku gestapo wyciągnęło go z domu razem z kilkoma innymi mieszkańcami kamienicy. Podczas transportu próbował uciec razem ze swoim sąsiadem inżynierem. Szczęście im nie dopisało i obaj zostali zastrzeleni. Wraz ze śmiercią Pruszkowskiego znikła wyjątkowa atmosfera przedwojennego Kazimierza.
Zdjęcie: "Portret młodej malarski II", około 1920 r., cw. 97 500 zł, DA Sztuka
Monika A. Utnik
Nieustająca podróż
Można powiedzieć, że madame Viti ciągle jest w podróży, choć... nie rusza się z domu. Ślady tych wędrówek zapamiętuje na obrazach.
Odkąd na świecie pojawiły się Janne i Emma, Nathalie już tak dużo nie wędruje po świecie z mężem. Ale wcześniej zdarzyło im się mieszkać w wielu ciekawych miejscach. Pięć lat żyli w samym sercu czarnej Afryki, w Nigerii. Zapamiętała stamtąd upał i kolory. Potem przeprowadzili się do Indii. Z New Delhi zabrała na zawsze zapachy i kolory targowisk, które przemierzali w poszukiwaniu mebli do nowego mieszkania.
– Domy hinduskie nie tylko pięknie wyglądają, ale i niesamowicie pachną – wspomina Nathalie. –To dzięki kwiatom i meblom robionym z drewna różanego, cedrowego, kamforowego. Ich intensywne zapachy pomieszane z wonią kwiatów dają taki esencjonalny, olejkowy aromat w pomieszczeniach. Bardzo spodobało mi się i to, że zawsze jest dużo miejsc do siedzenia: obowiązkowo niskie pufy, prawie jak poduszki rzucone na podłogę, ale są i ławy (głównie do spania) na długich smukłych nogach, które wstawia się do misek z wodą, bo to jedyny skuteczny straszak na węże i inne gady bardzo ciekawe ludzkich snów.
O Indiach madame Viti może rozmawiać godzinami. W domu na warszawskiej Sadybie, siedząc wygodnie na poduchach, można długo przyglądać się zawiłościom hinduskiego rzemiosła zapisanego w meblach, poznawać smaki i smaczki Orientu w drobiazgach rozrzuconych po całym domu i jak w baśniach Szeherezady zatopić się w opowieściach, skąd co pochodzi i do czego służy. Klimat Wschodu gości tu nie tylko za sprawą orientalnych mebli i drobiazgów, ale także dzięki obrazom.
Nathalie malowała, od kiedy pamięta. We Francji skończyła szkołę makijażu artystycznego i kilka lat przepracowała w tym zawodzie. Kiedy poczuła niedosyt, otworzyła galerię. Były tam zasłony, kanapy, fotele i malowane przez nią meble. Zrezygnowała z niej, gdy zaczęła z mężem wędrować po świecie.
Teraz w piwnicy na Sadybie znów ma galerię. Raz w roku urządza wernisaż i wystawia swoje obrazy. Można na nich zobaczyć warszawską Syrenkę, kwieciste rosyjskie matrioszki, pejzaże i ludzi całego świata. Zawsze znajdziemy też płótno z uwiecznioną świątynią Tadż Mahal – największym pomnikiem miłości, najsłynniejszym symbolem Indii. – W końcu każdy indyjski hotel ma widok na Tadż Mahal albo widok na hotel, który ma widok na Tadż Mahal albo... chociaż nosi to imię – śmieje się artystka.
Zdjęcie: Joanna Siedlar
Ewa Orłoś
Kufle w dłoń!
Ach, żeby tylko w kościele dawali kufelek piwa – wzdychał w wierszu poeta William Blake – śpiewalibyśmy hosanna przez cały dzień. Jego marzenie wciąż się nie spełniło, lecz wszędzie indziej kufle krążą.
Dobre piwo zawsze było w cenie. Na uroczystych rautach lało się je do szklanek, ale najpopularniejszym naczyniem do piwa był „kufel garcowy”, zwany także kuszem.
Charakterystyczne, walcowate pojemniki z rączką oraz przykrywką, którą jednym ruchem palca można było unieść, pojawiły się w Niemczech, na przełomie XV i XVI wieku. Kolekcjonerzy angielscy nazywają je z niemieckiego: „steinzeugkrug”, w skrócie „stein”. Nazwa oryginalnie dotyczyła tylko naczyń kamionkowych, jednak z czasem słowo „stein” stało się synonimem kufla piwnego, często nawet bez pokrywki (choć na określenie takiego naczynia używa się także słowa „tankard”). Przykrywka pojawiła się, według części historyków, z powodu zaostrzonych przepisów sanitarnych po epidemii czarnej śmierci. Aby więc chronić miły sercu napój przed insektami i brudem, na zwykłych kubkach zaczęto montować przykrywki. Z czasem pozostały one tylko na piwnych kuflach.
Naczynia na piwo wykonywano z różnych materiałów – najwcześniej z cyny, gliny lub drewna, a bogatsi kupowali srebrne. Glina i drewno nie były jednak trwałe, zaczęto więc eksperymentować. Dzięki podniesieniu temperatury w piecach ceramicznych oraz badaniom nad glinkami udało się uzyskać kamionkę. Choć wypalana przez wiele dni była droga, znajdowała nabywców ze względu na wytrzymałość.
Kufle wyrabiano także z drogiego i kruchego szkła. Miały tę przewagę nad kamionkowymi, że przez przezroczyste ścianki łatwo było ocenić klarowność i kolor trunku. Kiedy w połowie XVII wieku wynaleziono fajans, natychmiast pojawiły się także fajansowe kufle o trwałych zdobieniach, bo nakładanych przed drugim wypaleniem glinki. Dekoracje były przeróżne – od postaci zwierząt i ptaków, przez scenki rodzajowe, krótkie wierszyki czy motywy architektoniczne. W podobny sposób zdobiono kufle z porcelany, gdy wreszcie udało się złamać chiński monopol. Używano też techniki litofanii, polegającej na różnicowaniu grubości porcelany tak, by patrząc pod światło, widać było misterny rysunek. Kufle dekorowane w ten sposób pochodzą z XIX wieku. Wśród producentów na uwagę zasługuje Miśnia, Capodimonte i Royal Vienna, choć oczywiście manufaktur było o wiele więcej.
Kufle przez wieki utrzymywały mniej więcej ten sam, cylindryczny kształt. Bywały mniej lub bardziej baryłkowate, a w czasach biedermeiera stały się smuklejsze, rozszerzające się nieco ku dołowi. Jednak często kryły w sobie różne niespodzianki, np. pozytywki albo nieprzystojne rysunki, które odsłaniały się, gdy pienisty płyn powoli znikał.
Kufli powstało tak dużo i tak różnie były zdobione, że kolekcjonerzy mają w czym wybierać. Wielką estymą cieszą się naczynia wyprodukowane w Mettlach przez firmę Villeroy & Boch.
Jej świetność przypada na lata 1885–1910. Kufle były wyraźnie oznaczane, zaś katalogi firmy pozwalają łatwo identyfikować znaleziska. Inną atrakcją są kufle „tematyczne”, które zamawiali żołnierze kończący służbę, ozdobione herbami regimentu i scenkami z życia. Swoje własne szklanice chciały mieć studenckie stowarzyszenia i korporacje. Każdego roku powstawały charakterystyczne kufle przeznaczone na Oktoberfest. Osobną kategorią są naczynia o kształtach figuralnych – ludzi i zwierząt (np. buldog palący cygaro), albo same głowy czy czaszki.
Widząc pięknie zdobiony piwny kufelek, od razu chcielibyśmy się napić orzeźwiającego napoju. Warto jednak zachować umiar, bo jak mówił austriacki fizyk Ludwig Boltzmann „Kiedy piję piwo, ginie gdzieś moja świetna zdolność zapamiętywania liczb i nie potrafię policzyć wypitych kufli”.
Zdjęcie: Kufel z pozłacanego srebra, ok. 1560 r., Rosengartenmuseum, Konstancja, Niemcy; fot. Forum.
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem: 22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00) email: [email protected]